środa, 31 października 2012

Green Day - ¡Uno! (2012)


Zmęczeni zieloną rewolucją

GREEN DAY "¡UNO!"
(Reprise, 2012)
OCENA: 8/10 







Green Day może wam się kojarzyć z muzyką dla śmigających po chodnikach deskorolkarzy albo gimnazjalnych rebeliantów w glankach i pacyfkach, ale to naprawdę ważny i wybitny zespół. Jeśli można mówić o czymś takim jak „progresywny punk” to na pewno wynalazła go grupa z Oakland. Udowodniła, że w ramach gatunku z założenia balansującego na granicy muzycznego prymitywizmu można tworzyć ambitne, wielowątkowe pieśni, i śmiało przekraczać jego granice, gdy zajdzie potrzeba. Spadkobiercy The Clash, punkrockowi The Who, po dwóch wspaniałych „punk operach” – American Idiot i 21st Century Breakdown (moim zdaniem szczytowe osiągnięcie formacji) zapragnęli wreszcie czegoś prostszego. Najwyraźniej trochę zmęczeni nieodzownym w przypadku konceptów napuszeniem, powrócili do swoich źródeł – nieskomplikowanego, kalifornijskiego punka z diabelsko chwytliwymi melodiami. Żeby nie było jednak zbyt „normalnie” – swoje nowe dzieło rozbili na trzy części pt. ¡Uno!, ¡Dos! i ¡ ¡Tré!. Pierwszą część dostajemy teraz, kolejne w listopadzie br. i styczniu 2013.
Otwieracz album, napędzana świetnym riffem Nuclear Family to piosenka w stylu „punka 77 roku”, podobnie zresztą jak Stay The Night, gdzie wyraźnie słychać klasyków pierwszej punkrockowej fali – The Jam i The Clash. W utworze Carpe Diem słyszymy zresztą (zamierzony? Nie wiem) cytat z hitu tej drugiej grupy, I Fought The Law. Ogólnie jednak ten utwór to dość typowy Green Day, ze słodką melodią i riffem nie do pomylenia z jakimkolwiek innym zespołem. Let Yourself Go to dla odmiany chwytliwość i prostota zdecydowanie ramonesowska, a Fell For You to klimaty pierwszych płyt Blondie. Loss of Control, Angel Blue i Sweet 16 nawiązują zaś do najlepszych tradycji amerykańskiego power popu. Na dość jednorodnej stylistycznie płycie wyróżniają się zaskakująco taneczny (kojarzący się wręcz z Franz Ferdinand!) Kill the DJ, oraz podniosła, jakby trochę w folkowym duchu ballada Oh Love.
Z satysfakcją donoszę, że znowu im się udało. Ci, którzy pokochali Green Day za aranżacyjny rozmach i „progresywność” mogą nieco kręcić nosami. Ale ci, którzy w punk rocku szukają energii i kapitalnych melodii z pewnością docenią nowe dzieło kalifornijskiego tria. Bo nie muszę chyba dodawać, że ¡Uno! składa się z dwunastu bezapelacyjnych hiciorów? U Green Daya to oczywistość.
Maciej Koprowicz

poniedziałek, 29 października 2012

Joss Stone - Soul Sessions. Volume 2 (2012)

Powrót do przeszłości

JOSS STONE "SOUL SESSIONS. VOLUME 2" (Stone’d / S – Curve, 2012)
Ocena: 8,5/ 10

                                                          
            Znowu wróciła… do znanego i sprawdzonego konceptu. Joss postanowiła odświeżyć soulowe sesje. W ten sposób powstał album nagrany we współpracy z Clayton’em Ivey, Ernie Isly znanej z grupy The Isley Brothers, Delbert McClinton oraz Betty Wright, która pomagała przy krążku Stone sygnowanym numerem 1. Zajęli się oni instrumentarium płyty. Sama artystka bawiła się świetnie przy tworzeniu coverowego dzieła, co słychać wyraźnie. Brytyjka sięgnęła po numery m. in. The Rolling Stones, Broken Bells, Sylvii.
Świeżość i zapał artystki słychać od pierwszych numerów, choć Joss dozuje doznania nie tyle oszczędnie, co umiejętnie. Album jest zróżnicowany. Słyszymy elementy jazzowe, klasycznie soulowe, a to wszystko ubarwione raz aksamitnym, raz zadziornym głosem. Zaczyna się gitarowym  „I Got The…”, w którym pojawiają się sygnalizowana na „LP 1”dojrzałość z dawną energicznością. No i te dźwięki syntezatora, które jeszcze pojawią się parę razy choćby w „I Don’t Wanna Be with Nobody” i „Teardrops”. Są one czymś charakterystycznym dla płyty. Wokal Joss, mimo że wręcz nienaganny na poprzednich płytach, brzmi jakby głębiej i bardziej przekonująco. „The High Road” jest żywym dowodem na to. Podskórnie czuć jakąś niezwykłość okraszona gitarą, perkusją i klawiszowym brzmieniem. Wcześniej jednak jest „The Love We Had” łączące delikatność (zwłaszcza wyciszająca, miękka końcówka) i energetyczność. Chórki zazębiają się z podniesionym głosem Joss zarazem podkreślając fakt, że Joss jest w najlepszej formie wokalnej w karierze. Pod tym względem zgadzam się z krytykami twierdzącymi, że ostatni album zbliża się najbardziej z całego dorobku Stone do skali jej możliwości. Jednakże całościowo nie traktowałbym kompilacji tych kompozycji jako najlepszych w jej karierze. Wracając do zawartości albumu, perełką jest „Pillow Talk”, którym Joss może ukołysać do snu, w którym rzeczywistość zlewa się z tym drugim przyjemniejszym stanem. Kończącym „Then You Can Tell Me Goodbye” panna Stone żegna się szemrzącą gitarą i skrzypcami ze słuchaczem wersji nie-deluxe. Na tej drugiej, która ze standardową wersją liczy 15 utworów, warto wyróżnić „One Love In My Lifetime”. Tym utworem utwierdziła mnie Brytyjka, że jest na najlepszej drodze do stworzenia najlepszego albumu w życiu, tym razem już w całości autorskiego. „Soul Sessions Vol. 2” jest takim tortem na zamówienie z bardzo dużą wisienką, jednakże chciałoby się wrócić do wyrobów własnych, które Joss sporządzałaby już w jej własnej cukierni. 
                                                                                                                                          Michał Machel