Zmęczeni zieloną rewolucją
GREEN DAY "¡UNO!"
(Reprise, 2012)
OCENA: 8/10
Green Day może wam się kojarzyć z muzyką dla śmigających po
chodnikach deskorolkarzy albo gimnazjalnych rebeliantów w glankach i pacyfkach,
ale to naprawdę ważny i wybitny zespół. Jeśli można mówić o czymś takim jak
„progresywny punk” to na pewno wynalazła go grupa z Oakland. Udowodniła, że w
ramach gatunku z założenia balansującego na granicy muzycznego prymitywizmu
można tworzyć ambitne, wielowątkowe pieśni, i śmiało przekraczać jego granice,
gdy zajdzie potrzeba. Spadkobiercy The Clash, punkrockowi The Who, po dwóch
wspaniałych „punk operach” – American
Idiot i 21st Century Breakdown
(moim zdaniem szczytowe osiągnięcie formacji) zapragnęli wreszcie czegoś
prostszego. Najwyraźniej trochę zmęczeni nieodzownym w przypadku konceptów
napuszeniem, powrócili do swoich źródeł – nieskomplikowanego, kalifornijskiego
punka z diabelsko chwytliwymi melodiami. Żeby nie było jednak zbyt „normalnie”
– swoje nowe dzieło rozbili na trzy części pt. ¡Uno!, ¡Dos! i ¡ ¡Tré!. Pierwszą część dostajemy teraz,
kolejne w listopadzie br. i styczniu 2013.
Otwieracz album, napędzana świetnym riffem Nuclear Family to piosenka w stylu
„punka 77 roku”, podobnie zresztą jak Stay
The Night, gdzie wyraźnie słychać klasyków pierwszej punkrockowej fali –
The Jam i The Clash. W utworze Carpe Diem
słyszymy zresztą (zamierzony? Nie wiem) cytat z hitu tej drugiej grupy, I Fought The Law. Ogólnie jednak ten
utwór to dość typowy Green Day, ze słodką melodią i riffem nie do pomylenia z
jakimkolwiek innym zespołem. Let Yourself
Go to dla odmiany chwytliwość i prostota zdecydowanie ramonesowska, a Fell For You to klimaty pierwszych płyt
Blondie. Loss of Control, Angel Blue i Sweet 16 nawiązują zaś do najlepszych tradycji amerykańskiego power
popu. Na dość jednorodnej stylistycznie płycie wyróżniają się zaskakująco
taneczny (kojarzący się wręcz z Franz Ferdinand!) Kill the DJ, oraz podniosła, jakby trochę w folkowym duchu ballada Oh Love.
Z satysfakcją donoszę, że znowu im się udało. Ci, którzy
pokochali Green Day za aranżacyjny rozmach i „progresywność” mogą nieco kręcić
nosami. Ale ci, którzy w punk rocku szukają energii i kapitalnych melodii z
pewnością docenią nowe dzieło kalifornijskiego tria. Bo nie muszę chyba
dodawać, że ¡Uno! składa się z
dwunastu bezapelacyjnych hiciorów? U Green Daya to oczywistość.
Maciej Koprowicz