sobota, 30 marca 2013

Wywiad z Agnieszką Czachor

W bezpiecznym miejscu zwanym wyobraźnią 

Rozmawiamy z Agnieszką Czachor, dziewczyną, która spowodowała łzy wzruszenia i wszechobecne ciarki u jurorów i widzów X Factora wykonaniem „Shelter” z repertuaru Birdy. Nas zachwyciła także jej osobowość, którą trudno opisać samymi tylko słowami.   

fot: Facebook.com
O łzach Czesława dowiedziałaś się zapewne dopiero po występie, od bliskich? Jaka była Twoja reakcja na nie?

- Byłam zaskoczona, że wywołałam na nim takie wrażenie. Tak naprawdę poczułam się niesamowicie, bo wzruszyłam osobę, na której dobrej opinii mi zależało. W zasadzie samo poczucie tego, że przekazałam komukolwiek takie emocje, które on w taki, a nie inny sposób odebrał jest piękne.

Jak wyglądał dzień castingu? Jakieś śmieszne, ciekawe historie?
 - Dzień castingu był przede wszystkim bardzo nerwowy. Przechodząc z takiej brudnej, szarej rzeczywistości do kolorowego świata pełnego kamer, świateł, błyszczących ekranów. To jest to, co w pierwszej chwili przeraża najbardziej. Następnie słyszy się jak wszyscy uczestnicy zaczynają ćwiczyć swoje piosenki, a ja zastanawiałam się, czy ja w ogóle mogę być tak dobra jak oni i przejść ten etap. Później prowadzili mnie przez kręte, długie korytarze, aż na tzw. backstage i… na scenę. Stres był ogromny, bo dotyczył nie samej mnie i tego czy będę z niego zadowolona, ale ludzi, którzy na mnie liczyli. Dopiero kiedy uświadomiłam sobie, że za chwilę stanę na scenie, na której marzyłam stanąć od kilku lat, nerwy zaczęły opadać i pomyślałam, że muszę przede wszystkim tym występem udowodnić sobie, że jestem wartościowym człowiekiem i muszę uwolnić emocje skrywane dla tej chwili. Tak się stało. Dałam z siebie wszystko i spełniłam moje marzenie, a to, że nie spodziewałam się takiej reakcji publiczności i takich opinii jury spowodowało, że łzy wzruszenia poleciały mimowolnie. To był ten moment, kiedy poczułam się prawdziwie szczęśliwa.

                                                 Agnieszka Czachor - Shelter
 
Jakie były Twoje pierwsze myśli, odczucia budząc się na drugi dzień po tym jak otrzymałaś 3x tak?
- Nie mogłam uwierzyć, że jeszcze dzień wcześniej miotały mną skrajne emocje. Wiedziałam, że jak nic z tego nie wyjdzie, to po prostu przestanę śpiewać. Miałam świadomość tego, że od występu w Zabrzu zależy bardzo wiele. Nie chodzi tutaj o mój sukces, który opiewałyby pierwsze strony gazet, ale o to kim stanę się dla siebie samej. Czy się poddam i nigdy już nie zaśpiewam, czy po wielu próbach uwierzę w końcu w siebie i uznam, że właśnie to chcę w życiu robić.

Za trzecim razem dostałaś się do właściwego castingu. Jak wspominasz poprzednie dwie próby?
- Poprzednie dwie próby były dla mnie bardzo ciężkie. Wymagały ode mnie sporej cierpliwości, zaakceptowania tego, że znowu nie podołałam wyznaczonemu zadaniu oraz siły, by, mimo upadku, wstać i śpiewać dalej. Przyznam, że jadąc na precasting do trzeciej edycji programu nie miałam takiej woli walki, jak we wcześniejszych latach. Ostatni rok był dla mnie słaby. Ciężko było mi wierzyć, że kiedyś się uda. W tamtym momencie postawiłam wszystko na jedną kartę. Powiedziałam sobie, że albo przejdę dalej i spełnię swoje marzenie, albo już nigdy nie wrócę do śpiewania. Do tej pory uważam, że to był jakiś znak, skoro wreszcie się udało. Dalej potoczyło się tak, jak mogliście to zobaczyć w telewizji.

To musiał być X Factor, a nie jakiś inny talent show?
- Zdecydowałam się na udział w X Factorze ze względu na moją idolkę, którą od sześciu lat niezmiennie jest Leona Lewis. Wygrała ona przed laty brytyjską edycję właśnie tego programu. Kiedy powstała polska edycja X Factora, to nie wahałam się, żeby pojechać i spróbować swoich sił. Po sześciu latach marzeń, by tak jak Leona stanąć na scenie X Factora, los dał mi szansę i myślę, że wykorzystałam ją w pełni.  

Jak radziłaś sobie z niepowodzeniami przez ostatni, jak już wspomniałaś, słaby dla Ciebie rok?
- Sama nie wiem jak udało mi się przez to wszystko przebrnąć prawie bez szwanku. Najwidoczniej ktoś cały czas przy mnie czuwał. Później dostałam SMS z informacją o zakwalifikowaniu się na główny casting do Zabrza i teraz wiem, że nigdy nie zrezygnuję z marzeń.

W jednym z wywiadów mówisz, że opinia o danym człowieku może być u wielu osób bardzo różna, stąd należy być skromnym, żeby się zanadto nie wywyższać nad osobą, która niekoniecznie może cię bardzo cenić. Dojrzałe i mądre zdanie…
- Człowiek z natury powinien być skromny. Co za tym idzie, powinien znać swoje możliwości na tyle, by móc być ocenianym przez innych, a nie tworzyć opinii na temat samego siebie, bo tak naprawdę opinia ludzi, którzy nas otaczają powinna znaczyć dla nas najwięcej. Co z tego, że dla siebie będziemy najwspanialszym dziełem jakie Bóg mógł stworzyć, skoro inni nie będą nas postrzegać w taki sposób, a przeważnie będą nas wtedy potępiać i gardzić tym, co mamy do powiedzenia. Każdy człowiek jest wyjątkowy, ale to kim jesteśmy nie zależy tylko od nas.

Często słyszy się zdanie, że do talent show należy przyjść z pomysłem na siebie, inaczej zginie się w tym całym muzycznym światku. Co o tym myślisz?
- Myślę, że właśnie do programu takiego jak X Factor idzie się bez większych planów, bo prawdopodobnie udział w nim i tak je szybko zmieni. Najważniejsze jest być sobą i nie dać się zmienić. Jeżeli ktoś by próbował to zrobić, to lepiej nie angażować się w taką bajkę, która pewnie nie skończy się dla nas happy endem. Jakby ludzie mieli pomysł na siebie, to nie przychodziliby do takich programów. Mogę powiedzieć, że z doświadczenia wiem, że warto mieć swój styl i przez to być rozpoznawalnym, ale mając już ułożony w głowie plan na siebie moglibyśmy równie dobrze zacząć karierę na własną rękę. Problem tkwi w tym, że potrzebujemy pomocy i wsparcia ze strony osób, które się znają oraz potencjalnych słuchaczy później wydawanych płyt.

                                                 Autorska piosenka Agnieszki Czachor - Let It Burn

Dość nagle stałaś się popularna, „nie musisz już nosić dowodu ze sobą”. Śledzisz oglądalność filmików na YT i komentarze, czy po prostu nie jest to dla Ciebie zbyt ważne?
- Tak, to prawda. Wzrosła moja „popularność”. Wszyscy nagle zaczęli zwracać się do mnie „gwiazdo”, czego bardzo nie lubię, gdyż wiadomo, że nie stałam się nagle piosenkarką estradową, która koncertuje po całej Polsce i zarabia na tym pieniądze. Jestem nadal tylko zwykłą dziewczyną z małego miasta i to prawdopodobnie jeszcze długo się nie zmieni. Nie rozumiem dlaczego ludzie wszystko odbierają tak bezpośrednio i powierzchownie. Jeżeli zobaczą kogoś w telewizji, to już ten człowiek jest dla nich kimś takim, z którym rozmawianie stało się wielkim zaszczytem. Przecież ja tylko spełniłam swoje marzenie. Zrobiłam to dla siebie, a nie po to by stać się „popularną”. Jeżeli chodzi o filmiki na YT i różne komentarze, to przeważnie je czytam i jestem zaskoczona jak wiele pozytywnych opinii wystawiono na mój temat. Jestem tym wszystkim ludziom wdzięczna, że dzięki nim urosły mi skrzydła i mam zapał do pracy.

Jak po emisji odcinka wygląda Twoje życie? Pewnie mnóstwo miłych wiadomości na Facebooku od obcych i nie tylko ludzi, propozycje występów, wywiadów?
- Moje życie nagle nabrało tempa i nie mogłam zliczyć wiadomości, które dostałam po emisji odcinka z moim udziałem. Nagle zaczęłam uświadamiać sobie, że to nie był sen, że ten występ był ważny nie tylko dla mnie. Również dla tych ludzi, których reakcja była niesamowita. Odpowiadałam wszystkim na wszelkie wiadomości i nadal jest mi miło, że ludzie są dla mnie tak życzliwi i umieją w taki sposób odbudować mój świat, i to co przez ostatni rok się pokruszyło. Otrzymałam kilka propozycji wywiadów i występów w niektórych miejscowościach. Prawdopodobnie skorzystam z nich na wakacjach, kiedy będę miała możliwość zebrania zespołu, skomponowania kilku sensownych piosenek. Ruszę w pogoń za spełnieniem kolejnych marzeń. Krok po kroku.

Czy to prawda, że odpadłaś na etapie bootcampu? Możesz zdradzić jak to wyglądało? 
- Znalazłam się na etapie 40-tki. Naprawdę nie spodziewałam się, że dotrę aż tak daleko i to jest dla mnie wyróżnienie, szczególnie uwzględniając fakt, że jeszcze kilka miesięcy wcześniej chciałam się poddać. To, że odpadłam na tamtym etapie nie było dla mnie szokiem. Nie wpadłam w rozpacz, bo dla siebie już na tamtym etapie byłam zwyciężczynią.

Standardowe pytanie, jak zaczęła się Twoja przygoda z muzyką?
- Moja przygoda z muzyką zaczęła się od szkoły muzycznej, do której uczęszczałam przez 6 lat. Uczyłam się grać na altówce, brałam też przez dwa lata lekcje fortepianu, ale cały czas najbardziej chciałam śpiewać. Po skończeniu I stopnia szkoły muzycznej zajęłam się wokalem. Nigdy nie uczyłam się śpiewać. Mieszkając w bloku przeważnie robiłam to do poduszki, żeby stłumić zbyt głośne dźwięki. Natomiast jeżeli chodzi o gitarę, to jestem amatorką, co zresztą słychać. Nie mam nawet własnej gitary. Ćwiczę raz na jakiś czas na pożyczanych gitarach, więc ciężko jest mi się oswoić z tym instrumentem. Jednak mimo wszystko postanowiłam zaryzykować w programie, bo wiedziałam, że jeżeli zaaranżuję utwór na swój sposób, to poprzez emocje, które będę uwalniać nie tylko przez śpiewanie, ale i przez granie, przekażę to co dla mnie było w tamtym momencie najważniejsze.

Jakie emocje niesie za sobą „Shelter” dla Ciebie? Było ich tak dużo podczas Twojego występu…
- Te słowa, melodia… to pozwoliło mi oddalić się w bezpieczne miejsce mojej wyobraźni i oddać ludziom swoją interpretację tak, aby zrozumieli co chciałam powiedzieć. Wysyłałam ludziom takie fale, które niektórzy odbierali czysto i klarownie, a niektórzy słyszeli nieraz szumy i zgrzyty. To jest to o co chodzi w muzyce. Nie każdy odbiera ją tak samo. Dla jednego ważne jest by mieć podaną melodię i tekst tak, by wszystko było jasne, ale dla innego muzyką jest nawet pusta ulica, bo muzyka to też obraz. Muzyka to też cisza.

Niedawno została opublikowana piosenka Twojego autorstwa. Dużo tworzysz?
- Właściwie nie mam tego wiele, bo sporo utworów dosłownie poszło z dymem. Jednak czasem piszę coś prawdziwego, prosto z życia wiedząc, że ktoś też czuje się w taki sposób jak ja w danej chwili. Nie wiem czy to się ludziom spodoba, ale chciałabym, żeby kiedyś ktoś chciał interpretować moje piosenki na swój sposób.

Czym Agnieszka Czachor z Mielca interesuje się i co robi na co dzień?
- Agnieszka Czachor z Mielca interesuje się ludźmi. Lubi ich obserwować, ale nie umie patrzeć im w oczy. Zazwyczaj po prostu spaceruje i myśli o tym, co powinno być lepsze. Na co dzień chodzi do liceum i niedługo zmierzy się z maturą. Ma nadzieję, że los sprawi jej jeszcze wiele niespodzianek takich jak udział w X Factor oraz, że będzie mogła poznawać wielu interesujących ludzi, którzy będą dla niej inspiracją.

Wiem, że to może trudne pytanie na tę chwilę, ale jaką ścieżkę kariery chciałabyś obrać w najbliższej przyszłości? Masz może w tej kwestii jakiś wzorzec?  
 - Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, bo dla mnie żadna kariera się jeszcze nie zaczęła. Mam jednak nadzieję, że kiedyś będę mogła realizować swoje cele i odnajdę swoją drogę przez życie. Oby była to droga z muzyką w tle, a raczej przede wszystkim muzyką, której tłem będzie reszta życia.
                                                                                                          
                                                                                                                          Rozmawiał Michał Machel

piątek, 29 marca 2013

Miejskie hymny żyją wiecznie - 20 lat britpopu

Miejskie hymny żyją wiecznie - 20 lat britpopu 

Rockowy świat z niecierpliwością czeka na premierę albumu Suede, Pulp zaprezentowali bardzo udany nowy singiel, a największym muzycznym wydarzeniem roku w naszym kraju będzie pierwszy polski koncert Blur. Wbrew pozorom to nie połowa lat 90., to rok 2013. I britpop znów na topie. 

 Początek lat 90. Wielka Brytania powitała w roli muzycznej prowincji. W tym czasie liczyła się bowiem tylko Ameryka. Świat u stóp miały zespoły z Seattle i okolic, wykonujący brudną i agresywną odmianę rocka zwaną grunge. Bestsellerami były albumy Pearl Jam, Soundgarden i Alice In Chains, a przede wszystkim Nirvany, na czele z charyzmatycznym liderem Kurtem Cobainem, który stał się głosem pokolenia nie tylko w USA. Triumfy święciła fuzja ciężkiego grania z rapem w wykonaniu Red Hot Chili Peppers i Rage Against The Machine. W kategorii „waga ciężka” bezkonkurencyjne były Metallica z „Czarnym Albumem” i Guns N’ Roses z podwójnym Use Your Illusion, fanów bardziej przystępnej muzyki czarował R.E.M. na inspirowanych amerykańskim folkiem albumach Out Of Time i Automatic For The People. Wykonawcy ci sprzedawali miliony albumów nie tylko w ojczyźnie, ale i na całym świecie.

Jankesi do domu
A co w tym czasie słychać w starej, dobrej Anglii? Scenie rockowej brakowało wielkiej gwiazdy, która mogłaby osiągać milionowe nakłady płyt i wypełniać stadiony. Takie grupy jak Primal Scream, Ride czy irlandzko-brytyjska My Bloody Valentine nagrywały wybitne, eksperymentalne albumy, ale ich wymagająca twórczość nie mogła liczyć na sukces rynkowy. Brytania z zazdrością patrzyła na swoją młodszą siostrę po drugiej stronie Atlantyku, która płodziła jedną za drugą gwiazdę rocka. Dumny Albion, kraj z tak wielkimi muzycznymi tradycjami tęsknił za czasami wielkich rockowych osobowości. Za brytyjską inwazją lat 60. z Beatlesami, Rolling Stonesami i The Who na czele. Za szalonymi latami 70., kontrowersjami i przepychem glam rocka spod znaku Davida Bowiego i Marca Bolana, ale także mistycyzmem i liryzmem rocka progresywnego Pink Floyd. Za inspirującym anarchizmem luminarzy punk rocka – Sex Pistols i The Clash. Za czasami, gdy Zjednoczone Królestwo znaczyło na muzycznej mapie świata bardzo wiele.
Właśnie na fali tej tęsknoty zaczęły pojawiać się zespoły nawiązujące do tradycji brytyjskiej muzyki pop, świadomie odcinające się od estetyki grunge’owej. W 1992 roku brytyjskie media namaściły na mesjaszy rodzimego rocka londyńską grupę Suede, która zapożyczyła od swoich idoli – Davida Bowiego i The Smiths nie tylko arcybrytyjskie gitarowe brzmienie, ale także seksualną nieokreśloność i enigmatyczność podszytych erotyzmem tekstów. Charyzmatyczny wokalista o charakterystycznym wokalu i wyglądzie androgyna, deklarujący biseksualizm Brett Anderson wydawał się naturalnym kandydatem na nową wielką brytyjską osobowość rocka. Wydany w maju 1992 roku debiutancki singiel The Drowners zwiastował zupełnie nowy styl muzyczny, czerpiący wszystko co najlepsze z brytyjskiej muzycznej tradycji – britpop. W marcu kolejnego roku na rynku pojawił się pierwszy longplay formacji, zatytułowany po prostu Suede. Dzięki takim hitom jak Animal Nitrate (nr 7 na brytyjskiej liście singli) czy Metal Mickey stał się najszybciej sprzedającym się debiutanckim albumem w dziejach Wielkiej Brytanii, płyta spotkała się z pozytywnym przyjęciem także w USA. Anderson mógł więc śmiało pozować na tle brytyjskiej flagi na okładce magazynu „Select”. Ledwie rok wcześniej Morrissey, były lider The Smiths został oskarżony o sympatie faszystowskie, gdy dał się sfotografować z Union Jack w ręku. Czasy się zmieniły, narodowa duma znowu stała się trendy - prasa zaczęła pisać o fenomenie „Cool Britannia”. Podpis pod zdjęciem Brutta głosił butnie „Jankesi do domu”. Grunge’owcy nie byli już potrzebni młodym Anglikom.

Popsceniczni chłopcy z sąsiedztwa
Niektórzy za pierwszy britpopowy singiel uważają nie The Drowners, ale wydany w marcu 1992 roku Popscene grupy Blur z Londynu. Dowodzony przez zdolnego kompozytora, wokalistę Damona Albarna zespół zaczynał jako epigon The Stone Roses, grupy łączącej gitarową muzykę z elementami dyskotekowej sceny z Manchesteru. Na Popscene, a następnie na swojej drugiej płycie, wydanej dwa miesiące po debiucie Suede Modern Life Is Rubbish Blur zarzucił klubowe wpływy i zaprezentował muzykę nawiązującą do klasyków rocka lat 60., szczególnie The Beatles i The Kinks. Charakterystycznym elementem twórczości grupy Albarna były głęboko osadzone w brytyjskiej rzeczywistości teksty piosenek, pełne typowo angielskiego cynicznego humoru. Wielki sukces przyniosła Blur przede wszystkim płyta Parklife z 1994 roku, z dwoma wielkimi hymnami ery britpopu – dyskotekowym Girls And Boys, zjadliwie komentującym seks-turystykę młodych bezrobotnych wyspiarzy, oraz utwór tytułowy o jałowym życiu angielskiej klasy średniej. W 1994 roku udane albumy wydały również Suede (Dog Star Man) i prezentująca inteligentny pop formacja ze Sheffield o nazwie Pulp (His ‘N’ Hers), ale tylko jedna grupa mogła zagrozić hegemonii Albarna i spółki.
Bracia Liam (wokalista) i Noel (kompozytor) Gallagherowie, liderzy zespołu Oasis byli kolejnymi wielkimi postaciami brytyjskiego rocka pochodzącymi z robotniczego Manchesteru. Nie cechowali się dekadenckim liryzmem, jak Ian Curtis z Joy Division, nie byli subtelnymi intelektualistami jak Morrissey. Bliżej im było do frontmana The Stone Roses, wyszczekanego i bezczelnie pewnego siebie Iana Browna. Gallagherowie byli butnymi reprezentantami klasy robotniczej, „swoimi chłopami”, facetami z sąsiedztwa. Stałymi bywalcami pubu z sąsiedniej ulicy, którzy przypadkiem stali się megagwiazdami rocka. No, może nie całkiem przypadkiem – Noel Gallagher pisał autentyczne stadionowe hymny, piosenki na miarę songów Beatlesów. Debiutancka płyta Definitely Maybe, promowana czterema hitowymi singlami (najwyżej – na 7. miejsce - zaszedł Live Forever) osiągnęła pierwszą lokatę na brytyjskiej liście sprzedaży. Oasis dostrzeżono także w USA – 58. miejsce na liście Billboardu to wbrew pozorom ogromny sukces dla Brytyjczyków.

Bitwa o Anglię
Blur i Oasis postrzegani byli na zasadzie przeciwieństw - intelektualiści kontra robole, zamożne południe kontra uboga północ. Rywalizację między zespołami bez żadnej przesady określono „britpopową bitwą”. W sierpniu 1995 nie mówiło się o niczym innym, jak tylko o pojedynku Albarn vs. Gallagher. Kultowy magazyn muzyczny „New Musical Express” pisał o ówczesnych nastrojach panujących w nie tylko muzycznych mediach: W tygodniu, w którym informowano, że Saddam Husajn przygotowuje broń jądrową, cywile są mordowani w Bośni, a Mike Tyson powraca na ring, tabloidy i prasa opiniotwórcza zwariowały na punkcie britpopu. 14 sierpnia na rynek trafiły single zapowiadające nowe albumy obu formacji – Country House z płyty Blur The Great Escape i Roll With It z (What’s The Story) Morning Glory? Oasis. Starcie tytanów wygrał zespół Albarna – Country House osiągnął szczyt brytyjskiej listy singli (piosenka Oasis uplasowała się oczywiście na drugim miejscu). Jednak to album Gallagherów okazał się bardziej wartościową pozycją. (What’s The Story) Morning Glory? dziś jest pewniakiem we wszystkich brytyjskich zestawieniach płyt wszech czasów – w 2010 uznany został przez „NME” za najlepszy brytyjski album ostatniego trzydziestolecia. Płyta Blur zdradzała już oznaki wyczerpania britpopowej formuły – brakowało ekscytującej świeżości Parklife. Britpopowa bitwa była szczytem popularności gatunku, ale i – jak się okazało, jego łabędzim śpiewem.

Britpop umarł
Ostatnim znaczącym momentem britpopowej sceny był jeszcze mocno psychodeliczny, ale i przebojowy w starym, dobrym stylu album Urban Hymns grupy The Verve z września 1997. Rok ten przyniósł co prawda kolejne dzieła dwóch wielkich adwersarzy britpopu, ale paradoksalnie przypieczętowały one śmierć gatunku. Oasis zaprezentowali mało ciekawy, wtórny album. Choć Be Here Now sprzedawał się rewelacyjnie, to – jak donosił dwa lata później „Melody Maker”, była to też w tym czasie pozycja najczęściej... oddawana do sklepów z używanymi płytami. Z kolei Blur mogli szczycić się zarówno sukcesem komercyjnym (pierwsze miejsce na liście sprzedaży płyt w Zjednoczonym Królestwie) jak i artystycznym. Muzyka na albumie zatytułowanym po prostu Blur miała jednak niewiele wspólnego z dotychczasowym obliczem zespołu. Albarn i koledzy sięgnęli po inspiracje, które w 1993 roku napawały młodych wyspiarskich twórców i krytyków muzycznych obrzydzeniem – zafascynowała ich alternatywna rockowa scena Stanów Zjednoczonych. Lider zespołu już w listopadzie 1996 na łamach „NME” deklarował: Britpop dawno umarł. Nie widzę sensu, by go dalej grać. Symboliczny był fakt, iż największym hitem z tej płyty stał się cięty, wykrzyczany przez Albarna Song 2, kojarzący się mocno z agresją grunge’u. Na pewno nie z The Beatles i The Kinks, nie nawiązujący w żaden sposób do brytyjskiej tradycji rockowej. Formacja nagrała jeszcze dwa bardzo udane, ambitne i mało piosenkowe albumy 13 i Think Tank, ale po wydaniu tej ostatniej w 2003 roku popadła w stan zawieszenia. Znamienne, że gwiazdy britpopu – o ile tak jak Blur nie zmieniły swojego muzycznego oblicza - nie poradziły sobie w nowej rzeczywistości muzycznej na Wyspach. Oasis nagrali jeszcze cztery albumy, ale sprawiały one wrażenie odcinania kuponów od dawnej sławy. Z kolei Suede po rozczarowującym komercyjnie albumie A New Morning z 2002 roku rozwiązali się, podobnie postąpiła w tym samym roku grupa Pulp.

Britpop żyje?
A przecież wcale nie było tak, że zniknęło zapotrzebowanie na proste, melodyjne kawałki w brytyjskim stylu. Pierwsza dekada XXI wieku to boom na muzykę indie, listy przebojów opanowały alternatywne grupy pokroju The Libertines, Arctic Monkeys i Franz Ferdinand, zabójczo przebojowe i typowo wyspiarskie w brzmieniu. Dla nich scena britpopu była jedną z głównych źródeł inspiracji. Nie mogło być więc przypadkiem, że reaktywacja Blur na kilka koncertów latem 2009 roku (m.in. na legendarnym festiwalu Glastonbury) wzbudziła euforię na Wyspach. Zachęceni pozytywnym przyjęciem muzycy nagrali dwa single (Fool’s Day w 2010 i The Puritan/Under The Westway w 2012 roku) i wciąż nie wykluczają nagrania albumu studyjnego. Mimo iż nie istnieje Oasis, który rozpadł się w 2009 roku po serii awantur między liderami, bracia Gallagher wciąż są muzycznie aktywni – Liam prowadzi swój nowy zespół Beady Eye, z którym wydał w 2011 roku album, a Noel dowodzi projektem Noel Gallagher's High Flying Birds, którego debiutancka płyta z tego samego roku spotkała się z gorącym przyjęciem. Na scenę powrócili również Pulp i Suede – grupa z Sheffield w grudniu zaprezentowała w Internecie nowy utwór After You, z kolei zespół Bretta Andersona 18 marca wyda po jedenastu latach przerwy album Bloodsports.
3 lipca gwiazdą pierwszego dnia Open’er Festival w Gdyni będzie Blur. Gwiazda britpopu, choć od dziesięciu lat nie uraczyła nas nowym albumem studyjnym, nadal należy do najgorętszych nazw na muzycznej scenie. Sama za siebie mówi rozpiska tegorocznych koncertów grupy, obejmująca tak prestiżowe festiwale, jak Coachella w Kalifornii, Primavera w Barcelonie, czy Rockwerchter w Belgii. Z pewnością setlistę tych koncertów zdominują utwory ze złotych lat britpopu – bo z dyskografii Blur to chyba one najlepiej przetrwały próbę czasu. Britpop ciągle przyciąga tłumy. Nie tylko z powodów nostalgicznych, ale także dlatego, że wciąż jest gatunkiem inspirującym - już kolejne pokolenie twórców i fanów. 

Maciej Koprowicz

środa, 20 marca 2013

Kierunek South East South West - droga Izy Lach do Ameryki

Kierunek South East South West
Fot. zizibrr.blogspot.com

Wyjątkowo przedstawiamy, jeśli jeszcze nie znacie jej dobrze, utalentowaną, ale jeszcze niedocenianą piosenkarkę. Niedawno udała się ona do Stanów aby wypromować swoją muzykę. Szanse na to ma, biorąc pod uwagę wydarzenia ostatniego roku, niemałe.

Nieskromne marzenia skromnej łodzianki zaczęły się spełniać wiosną poprzedniego roku. Wtedy to Iza Lach, bo o niej mowa, natrafiła na konkurs organizowany przez sławnego Snoop Dogga, polegający na dograniu się do zamieszczonego na Soundcloudzie podkładu. Jak sama mówi, przesłała wynik swojej pracy bez większych nadziei na sukces. Tym większe było jej zaskoczenie, ba, megazaskoczenie, gdy po dosłownie 10 minutach Snoop pod kawałkiem zamieścił komentarz informujący, że bardzo spodobała mu się wersja utworu w wykonaniu Izy. W kwietniu Iza już wiedziała, że pokonała konkurentów, przed oficjalnym ogłoszeniem wyników. Nie spieszyła się jednak z wykrzyczeniem tej nowiny światu. Kiedy już to ogłosiła, media podchwyciły temat nagłaśniając skromną osobę kończącej w tym roku dopiero 24 lata łodzianki. Regularna wymiana maili między Polką i przechodzącym duchową przemianę Snoop Doggiem / Lionem zaowocowała kawałkiem „Life of the Party”. Pojawił się on rychło na mixtapie stylizowanym na audycję radiową „Ladies First”, w którym pojawiły się nowe, nieznane wokalistki wyłowione przez rapera.

Internetowa współpraca rozwijała się dalej, czego owocem był już samodzielny mixtape Izy „Off the Wire”. Zawiera on 11 kompozycji zaśpiewanych w języku angielskim. Prędzej Iza została artystką miesiąca wg portalu MTV Iggy, bo tworzyła piosenki w języku angielskim już wcześniej. W „Lost in Translation” Polka udziela się także trochę w ojczystym języku. Wydaje się, że Iza odpowiadała na nim nie tylko za warstwę liryczną, ale i może za produkcję. To tylko jednak domysły. Pojawiło się dużo głosów, że Iza wręcz zjadła starego wyjadacza, który zarapował tam parę zwrotek. Bardzo dobrze przyjęty album przez media i blogosferę był typowo wakacyjnym wydawnictwem, przy którym słuchacz miał się wychillować. Mimo to potraktowano ten album dość poważnie nominując go do łódzkiej płyty roku czy płyty roku na Uwolnij Muzykę.pl. Było to o tyle dziwne, że poprzednie dwie płyty piosenkarki wydane w EMI przeszły bez większego echa. Zupełnie niesłusznie, gdyż prezentowany tam synthpop okraszony wyjątkowym głosem Izy był jakby czymś osobnym na polskiej scenie muzycznej. Co ważne, album o trochę przekornym tytule „Krzyk” był wyprodukowany w całości właśnie przez zdolną łodziankę przy pomocy jej partnera Adama Lewartowskiego (tak, tego z L. Stadt). Ta wszechstronność została doceniona przez Snoop Dogga. Pierwsza wytwórnia nie wykorzystała tego faktu. Iza krótko przed konkursem rozwiązała kontrakt z EMI. Teraz jest związana pięciopłytowym kontraktem z wytwórnią Snoopa: Berhane Sound System. 

O tym, że jest to szansa na zaistnienie na zagranicznym rynku muzycznym może przekonywać parę faktów, które mogliśmy zaobserwować już po upublicznieniu efektów współpracy, trzeba przyznać bardzo rzadkiej, polsko-amerykańskiej na niwie muzycznej. Izę zaproszono na bogaty line -upowo Open’er Festival 2012, na co wcześniej miałaby nikłe szanse. Niedługo później Iza została zaproszona na krakowski Coke Live Music Festival, na którym nomen omen wystąpił Snoop Dogg. Piosenkarka niestety nie wystąpiła na nim z powodu choroby członka zespołu, z którym grywa koncerty. A trzeba przyznać, że Iza musiała długo się przełamywać do koncertowania, ze względu na wrodzoną nieśmiałość. Pojawiła się jednak ona w Krakowie spotykając się po raz pierwszy z raperem. Mało tego, sprawiła mieszkańcom Łodzi dużą niespodziankę sprowadzając go do ich miasta. Tam nakręcili film dokumentalny (pokazywany niedawno w Stanach), a jeden łódzki klub, w którym pojawił się z tej okazji Snoop przeżywał istne oblężenie fanów hip – hopu i nie tylko. Oczywiście razem spotkali się wtedy również w studiu. Snoop już wcześniej, podczas swojego krakowskiego występu, zachwalał Izę polskiej publiczności. Na jesieni kolejnym sukcesem Izy była nominacja do nagrody MTV, którą ostatecznie zgarnęła Brodka. Przed świętami ukazała się świąteczna, niepachnąca kiczem, świąteczna płyta Izy. Wypad do Teksasu poprzedziła publikacja teledysku do smacznej dźwiękowo piosenki „The One Who Leaves”, wydanego już spod skrzydeł Snoop Dogga.

Film będący częścią projektu „Reincarnated” został pokazany 13 marca podczas showcase’u firmowanego przez Soundcloud na Festiwalu SXSW w Austin. Nie wiedzieć czemu ta wielka branżowa impreza w Stanach nie jest tak bardzo znana w Polsce, a pojawiły się tam, choćby w tym roku The Killers, The White Stripes czy Morrissey. SXSW wzmiankowane jest jedynie przy okazji zaproszeń polskich artystów. Iza jednakże nie wystąpiła na otwartym koncercie jak zaproszeni w tym roku Kamp! czy Brodka. Koncert był adresowany do wybranych przedstawicieli branży muzycznej. Iza po pokazie „Birds Of A Feather” spotkała się oczywiście ze swoim mentorem. Dzięki temu mogła wziąć udział w specjalnym koncercie Justina Timberlake’a tylko dla wybranych. Polka wykorzystała ten czas towarzysko spotykając się np. z członkiem The Neptunes, ale także twórczo, pracując w studiu z uznanym hiphopowym producentem Soopafly. Miejmy nadzieję, że wyjazd ten zaprocentuje Izie jak najlepszą promocją przyszłego albumu, przynosząc  należną pannie Lach popularność. Oby płyta ukazała się jak najszybciej i oby bez problemów pojawiła się w Polsce. 
                                                                                                                                          Michał Machel


piątek, 15 marca 2013

Pure Love - Anthems (2013)


Ucieczka spod szubienicy

PURE LOVE "ANTHEMS"
(Vertigo/Mercury, 2012)
OCENA: 6/10






Truizmem będzie stwierdzenie, że muzycy na starość łagodnieją. W takim razie Frank Carter, wokalista grupy Pure Love starzeje się w tempie wprost dramatycznym. Siedem lat temu (jak to było dawno!) dał się poznać jako frontman najbardziej wściekłej grupy punkrockowej Wielkiej Brytanii. Debiut grupy Gallows, Orchestra Of Wolves  był muzycznym blitzkriegiem w którym nie bierze się jeńców, dzięki któremu ten i ów dziennikarz zaczął marzyć sobie o rewolucji w biznesie muzycznym na nirvanowską miarę. Wiecznie sfrustrowanych brytyjskich panczurów nie zawiodła również druga płyta, Grey Britain. Ale koncertowe i albumowe seanse nienawiści znudziły Franka, który postanowił opuścić zespół o wdzięcznej nazwie Szubienica i założyć zespół, który - licząc z pewnością na wzbudzenie kontrowersji -nazwał Czystą Miłością.
No dobra, Carter nie zamienił się w Coldplay ani Keane. Pure Love potrafią niekiedy fajnie przyłoić gitarami, ale nie zostało wiele z dźwiękowego blitzkriegu dawnej formacji lidera. Kiedy grupa brzmi nieco ostrzej, można zakwalifikować jej utwory do punka – ale koniecznie z przedrostkiem „pop”. Weźmy Bury My Bones z fajnym, energetycznym riffem, ale i z zaśpiewam jeeee, który z pewnością wzbudzi gęsią skórkę obrzydzenia u fanów Gallows. Utwór z powodzeniem mógłby znaleźć się na którejś z płyt niedawno wydanej trylogii Green Day. Generalnie Pure Love stara się odnaleźć raczej na scenie indie niż punkowej, czego dowodem dwa jawne hołdy dla legend gitarowego popu – Heavy Kind Of Chain, jednoznacznie kojarzący się z R.E.M. ery Out Of Time (te gitary!), czy żwawy Handsome Devils Club – tytuł nie pozostawia wątpliwości, że ktoś tu ostatnio słuchał The Smiths. Moim zdaniem Pure Love najbliżej jednak do Manic Street Preachers – z hitami walijskiej grupy kojarzą się She (Makes the Devil Run Through Me) i Scared to Death. Zresztą Carter przypomina wokalnie na tej płycie Jamesa Deana Bradfielda. No właśnie – „rzygający”, brudny do granic przyzwoitości wokal z czasów Gallows to odległa przeszłość. Nie da się z nim podbić list przebojów, a najwyraźniej taki cel przyświeca Pure Love.
Cel ten zrealizować można jednak, jeśli ma się na płycie prawdziwe „killery”. Ale na Anthems brakuje jednak materiału na wielkie hity. Najbardziej naturalnie przebojowy wydaje się być clashowaty Riot Song z megachwytliwym okrzykiem ło-o-o. Pozostałe kawałki są przyjemne, ale nie pozostają w pamięci na dłużej. Na pewno hymnami indie nie zostaną. Ale zapoznać się bez bólu można. Oczywiście, jeśli nie jest się fanem Gallows – ci powinni omijać album szerokim łukiem.


Maciej Koprowicz