Ladyhawke, zioom!
LADYHAWKE „ANXIETY”
(Universal Music, 2012)
Ocena : 7 / 10

O Ladyhawke usłyszałem po raz pierwszy od
użytkowniczki pewnego portalu muzyczno - społecznościowego. Pytając kogo
przedstawia awatar owej użytkowniczki, a głupi myślałem że to jej własne
zdjęcie, otrzymałem odpowiedź z nutą oburzenia „Ladyhawke, zioom!”. Tak zaczęła
się moja przygoda muzyczna z Ladyhawke. Po świetnym debiucie z przebojowymi,
jednakże w ujęciu indie - popowym, „Magic”, „Paris is Burning” czy
„Manipulating Woman” oczekiwania były duże. Prace nad drugim albumem trwały 2
lata w studiu na Nowej Zelandii przy producenckim udziale Pascala Gabriela,
znanego ze współpracy z Goldfrapp czy Kylie Minogue. „Anxiety” rodził się w bólach: Nowozelandka wychodziła
z tabletek antylękowych i miała obawy przed tym, co uda się jej stworzyć. Jednak
tworzenie płyty okazało się formą terapii. Album z niepokojem w tytule wyszedł w maju,
chociaż miał ukazać się w marcu. Czyżby, pomyślałem życzeniowo, miało to
oznaczać płytę „wakacyjną”? Takie to skojarzenia przywodziła mi „Ladyhawke”. Początek
zaczyna się lekko, a połączenie gitar z elektroniką wypada obiecująco. „Sunday
Drive” przypomina podobno autoplagiat z „Magic”, ale ja chyba jestem w tym przypadku
głuchy. Zatem jedziemy na wakacje, tak mi się wydaje. Singiel „Black, White
& Blue” dość oryginalny, ale nie przekonuje mnie. Dźwięk gitar wyhamowuje
trochę przy najlepszym z tego albumu „Vaccine”. Opierając się o szybę śmiało możemy “wake of happy air/ From all our dreams, all
our dreams”. Dalej są wpadające w ucho “Blue Eyes” oraz „The Quick and the Dead”.
Zwłaszcza w „The Quick…” słychać dopełniające się gitarę,
elektronikę i wciągającą słuchacza w rytm perkusję. Trzeba też dodać, że na
większości instrumentach grała Pip Brown. Należy przyznać, że utwory z płyty są trochę podobne do siebie, ale nie zlewają się ze sobą, jak
twierdzą krytycy. Ale gdzie jest wspomniana wyżej
terapia? Chociażby w tytułowym „Anxiety” są obecne w tekście pigułki przez,
które artystka nie mogła wyjść z domu. Pojawia się również niepokój związany z
tworzeniem i uzewnętrznianiem siebie -
„show me how to hide the voice in my head”. Ladyhawke zdaje się radzić
ze swoimi lękami nieco stonowanymi, jak na nią, melodiami z przebijającymi się
syntezatorami. Teksty może nie są wybitne, ale trudno o takie, jeśli chce się,
co sama podkreśla, świadomie tworzyć indie – pop z radiowymi melodiami. Choć
artystka zabiera nas w wakacyjną podróż, jednak czasami przejeżdżamy pod
szaroniebieskim niebem i spoglądamy na zewnątrz przez uciekające ku dołowi
szyby krople.
Ten album traktuję
jako próbę zmierzenia się ze sobą artystki, zarówno muzycznie jak i
osobowościowo, a nie jako jej regres twórczy. Trzeba zauważyć przecież zmianę
formy dokonaną odważnie i naprzeciw oczekiwaniom. Gdyby połączyć jaśniejsze
elementy z obydwu albumów i lepiej, mimo wszystko, wprowadzić rockowe brzmienia
do ladyhawkowej elektroniki, wyszłaby nam bardzo ciekawa płyta.
Michał Machel