W szkwale domysłów
SONIAMIKI – "SNMK" (Qulturap, 2012)
Ocena: 8,5/ 10
Można się zastanawiać dlaczego polskie artystki muszą wydawać płyty w Niemczech zanim zostaną dostrzeżone w Polsce. Tylko w sumie po co? Najważniejsze, że kolejna po Julii Marcell Polka po debiutanckim albumie wydanym wpierw zagranicą może przekonywać fizycznym nośnikiem również w Polsce. Drugiej takiej wokalistki w polskim popie, ośmielę się zaryzykować, nie ma. Nikt w tak pokręcony sposób nie łączy powykręcanych elektronicznych rytmów i basu z prostymi opowiastkami o dziewczynach, no i chłopakach też. Robi to jednak tak, że w tych bezpretensjonalnych tekstach odczuwa się wrażenie, że chodzi o coś więcej.
Można się zastanawiać dlaczego polskie artystki muszą wydawać płyty w Niemczech zanim zostaną dostrzeżone w Polsce. Tylko w sumie po co? Najważniejsze, że kolejna po Julii Marcell Polka po debiutanckim albumie wydanym wpierw zagranicą może przekonywać fizycznym nośnikiem również w Polsce. Drugiej takiej wokalistki w polskim popie, ośmielę się zaryzykować, nie ma. Nikt w tak pokręcony sposób nie łączy powykręcanych elektronicznych rytmów i basu z prostymi opowiastkami o dziewczynach, no i chłopakach też. Robi to jednak tak, że w tych bezpretensjonalnych tekstach odczuwa się wrażenie, że chodzi o coś więcej.
„SNMK” jest bardziej ascetyczna od debiutu. Prostymi
środkami rysuje Zosia Mikucka obrazek codzienności przesiąknięty tęsknotą za wyciśniętymi
jak z cytryny chwilami. I to może sprawiło, że mieszkająca obecnie w Łodzi Soniamiki
bardziej przykuwa uwagę skoncentrowaną muzyką. W ten sposób tworząc coś
osobnego na polskiej scenie. Rozpoczynająca album „Lemoniada” zaczyna się
dostrzegalnym bardziej na słuchawkach wymownym deszczem, który też utwór kończy
zaraz po odjeździe „jego”. „Ona chce go nie znać”, w sumie nic dziwnego po
lemoniadzie wypitej półnago na dywanie. Teksty piosenek są dziwnie zapętlone
dzięki licznym powtórzeniom. O dziwo tak zrytmizowane, że nie kłują w uszy.
Trudno uciec od przedziwnych wersów typu „Nie jem dla ciebie nawet wcale / I chudnę bo
chcę być taka jak / wspaniałe panie co się z tobą”… i tak właśnie fraza kończy
się wpół. Najjaśniejszym chyba punktem albumu jest „Jesień na Hawajach” autorstwa
Łukaszów: Lacha z L.Stadt (swoją drogą „Londyn” był dedykowany właśnie Zosi) i
Mikuckiego. Melancholijna jakby wyrwana z historii polskiej piosenki. W miarę
coraz większej ilości przesłuchań udzielał mi się żal zostawionej na Hawajach
bohaterki w rytmach klawiszów. Rodzą one przesadzone, absurdalne myśli, że to
ich sprawka, że palmy straciły liście. No i w jakiej piosence usłyszeliście na
raz wyrazy szkwał czy sczezł? Może obrazowość utworów jest zasługą tego, że
Soniamiki łączy muzykę z grafiką, obrazem w swoich innych projektach. Większość
tekstów jest zresztą autorstwa Sonimiki. Ale koniec o warstwie lirycznej,
lepiej samemu odkrywać te gry słowem.
Ujmujące
w tej płycie jest to, że nie wiadomo kiedy
tak proste rytmy w końcu tłoczą się nam gdzieś z tyłu głowy. Nawet tak
zakłócone jak w „Wiem Nie”. Sprawiają wrażenie jakby polepionych w jak
najprostszy sposób bez jakiegokolwiek klucza. Jednak powtórzone ileś
razy dają
wytrych do wczucia się w rytm tego utworu. Powtarzająca się jest też
naiwna tęsknota (która może kogoś zirytować, ale nie mnie) za tymi
najprostszymi marzeniami o robieniu wspólnie tylu różnych rzeczy, jak
choćby pójście razem na dach, koniecznie pod różowym niebem. Jest to
jednak
tęsknota bardziej w dziecięcym stylu. Po krótkiej zadumie zaraz słyszymy
beztroskę
w perkusji i słowach. Jednak wyrazu „powtórzenie” nie można użyć jako
argument,
że gdzieś Sonięmiki się słyszało w nie-Sonimiki. Ja przynajmniej dalej
nie
wiem, co zauroczyło mnie w tym albumie poza przewrotnością. Bo między
słowami i
rytmem jest na pewno coś jeszcze.
Michał Machel