Ucieczka spod szubienicy
PURE LOVE "ANTHEMS"
(Vertigo/Mercury, 2012)
OCENA: 6/10
Truizmem będzie stwierdzenie, że muzycy na starość
łagodnieją. W takim razie Frank Carter, wokalista grupy Pure Love starzeje się
w tempie wprost dramatycznym. Siedem lat temu (jak to było dawno!) dał się
poznać jako frontman najbardziej wściekłej grupy punkrockowej Wielkiej
Brytanii. Debiut grupy Gallows, Orchestra
Of Wolves był muzycznym
blitzkriegiem w którym nie bierze się jeńców, dzięki któremu ten i ów
dziennikarz zaczął marzyć sobie o rewolucji w biznesie muzycznym na nirvanowską
miarę. Wiecznie sfrustrowanych brytyjskich panczurów nie zawiodła również druga
płyta, Grey Britain. Ale koncertowe i
albumowe seanse nienawiści znudziły Franka, który postanowił opuścić zespół o
wdzięcznej nazwie Szubienica i założyć zespół, który - licząc z pewnością na
wzbudzenie kontrowersji -nazwał Czystą Miłością.
No dobra, Carter nie zamienił się w Coldplay ani Keane. Pure
Love potrafią niekiedy fajnie przyłoić gitarami, ale nie zostało wiele z
dźwiękowego blitzkriegu dawnej formacji lidera. Kiedy grupa brzmi nieco
ostrzej, można zakwalifikować jej utwory do punka – ale koniecznie z
przedrostkiem „pop”. Weźmy Bury My Bones z
fajnym, energetycznym riffem, ale i z zaśpiewam jeeee, który z pewnością wzbudzi gęsią skórkę obrzydzenia u fanów
Gallows. Utwór z powodzeniem mógłby znaleźć się na którejś z płyt niedawno
wydanej trylogii Green Day. Generalnie Pure Love stara się odnaleźć raczej na
scenie indie niż punkowej, czego dowodem dwa jawne hołdy dla legend gitarowego
popu – Heavy Kind Of Chain, jednoznacznie
kojarzący się z R.E.M. ery Out Of Time (te
gitary!), czy żwawy Handsome Devils Club
– tytuł nie pozostawia wątpliwości, że ktoś tu ostatnio słuchał The Smiths.
Moim zdaniem Pure Love najbliżej jednak do Manic Street Preachers – z hitami
walijskiej grupy kojarzą się She (Makes
the Devil Run Through Me) i Scared to
Death. Zresztą Carter przypomina wokalnie na tej płycie Jamesa Deana
Bradfielda. No właśnie – „rzygający”, brudny do granic przyzwoitości wokal z
czasów Gallows to odległa przeszłość. Nie da się z nim podbić list przebojów, a
najwyraźniej taki cel przyświeca Pure Love.
Cel ten zrealizować można jednak, jeśli ma się na płycie
prawdziwe „killery”. Ale na Anthems brakuje
jednak materiału na wielkie hity. Najbardziej naturalnie przebojowy wydaje się być
clashowaty Riot Song z megachwytliwym
okrzykiem ło-o-o. Pozostałe kawałki
są przyjemne, ale nie pozostają w pamięci na dłużej. Na pewno hymnami indie nie zostaną. Ale zapoznać
się bez bólu można. Oczywiście, jeśli nie jest się fanem Gallows – ci powinni
omijać album szerokim łukiem.
Maciej Koprowicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz