Jeśli interesujecie się współczesną polską literaturą,
powinno być wam znane nazwisko Grzegorza Kwiatkowskiego. Niespełna
trzydziestoletni poeta z Gdańska zdobył już sporą renomę w literackim światku,
ale najwyraźniej nie wyczerpuje to jego artystycznej ambicji i stara się
realizować także w innych dziedzinach sztuki. Podobnie jak słynny kolega po fachu,
Marcin Świetlicki, postawił na muzykę rockową. I muszę przyznać, że (moim
skromnym zdaniem - w przeciwieństwie do Świetlika) przed mikrofonem i z gitarą
w rękach radzi sobie równie dobrze, jak z piórem.
Kwiatkowski wraz ze swoim zespołem Trupa Trupa zaprezentował
właśnie drugi studyjny album, który wydaje się on być doskonałą pozycją dla
amatorów mrocznego, dość zakręconego, ale i klimatycznego alternatywnego rocka.
W dynamicznych momentach pobrzmiewa amerykańska alternatywa ze szkoły Steve’a
Albiniego – coś z Big Black, ale i z wczesnego Pixies można usłyszeć w
otwierającym całość i hate. see you again
to garażowe rąbanie w duchu Stoogesów. Nieco garażowo brzmi też dei, w którym słychać te bardziej
rockowe propozycje Nicka Cave’a. Zaskakuje spacerockowy miracle, który nie tylko muzycznie, ale i brzmieniowo przypomina
najlepsze momenty Hawkwind. I to właściwie tyle, jeśli chodzi o czadowe
kawałki. Trupa Trupa są przede wszystkim mistrzami nastroju. Fani post-rocka
(powiedzmy, że z okolic Slint) będą urzeczeni – zachwyca klimatyczne plumkanie
i dźwiękowy minimalizm, jak na przykład w influence.
Ale pod względem aranżacyjnym nie zawsze hołdują zasadzie less is more – strzałem w dziesiątkę
jest zaproszenie dwóch speców od dęciaków. Legenda yassu Mikołaj Trzaska
smakowicie ubarwił swoją saksofonową improwizacją dei, natomiast trębacz Tomasz Ziętek (były członek Pink Freud,
znany ze współpracy m.in. ze Strachami Na Lachy) nadał klimatu i hate i over.
Jak widzicie – wszystko pięknie. A jednak album ma jeden
poważny mankament, wytykany chyba we wszystkich recenzjach płyt zespołu. Jeden
z najbardziej utalentowanych polskich poetów postawił w tekstach na angielski. Nie
wątpię, że grupa ma szansę na dostrzeżenie na scenie międzynarodowej, niemniej
jednak szkoda, że fani polskiej muzyki alternatywnej (którzy niekoniecznie
muszą być grupą tożsamą z konsumentami współczesnej literatury) tracą szansę
zapoznania się ze świetną liryką lidera. Bo tak na dobrą sprawę mało który
polski słuchacz wsłuchuje się w anglojęzyczne teksty.
Płyta „Zeus. Nie żyje” wbrew tytułowi odniosła wielki sukces i
zapewniła mu wielki wzrost popularności. Łódzki raper mówi o
emocjach towarzyszących powstawaniu płyty, jak wydostał się z dołka i jak żyje, a żyje mu się, wbrew tytułowi płyty, bardzo dobrze.
Skąd zabawa kropką w tytule płyty?
- W ten sposób wyodrębniona
została nazwa albumu i mój pseudonim. Ciekawie to wygląda graficznie. Na pewno
jest to dla mnie zamknięcie jakiegoś etapu i nawet jeśli nie ma mnie na
okładce, moi słuchacze odnajdują tam obecność Zeusa. Jest to bardzo
symboliczna, ważna dla mnie płyta. Tyle się wokół mnie wydarzyło, że mogę
powiedzieć, że jakiś Zeus na pewno nie żyje.
Rozgraniczasz Zeusa artystę i Kamila Rutkowskiego dość silnie.
- Rozgraniczam te dwie
przestrzenie. Kiedyś zastanowiłem się nad tym i to faktycznie taki paradoks, że
jak wchodzę na scenę jestem pewny siebie i potrafię mówić do ludzi nawet najgłupsze
rzeczy, nie czując dyskomfortu. Jednak kiedy zaczepią mnie na ulicy i chcą
zrobić zdjęcie albo poznają, że ja to ja
i zagadają, wtedy czuję się trochę speszony. Będąc zaczepionym na ulicy, czuję
się trochę nieswojo. To dzieje się tak nagle, że czuję się jakoś taki zahukany.
Tego typu osób co Ty w polskim rapie jest bardzo mało. Raperzy
przybierają jakąś formę autokreacji?
- Wiele razy zaskoczyłem się mile
bądź też nie w tej kwestii. Niemile np. kiedy pozytywny dla mnie raper okazał
się chamem i burakiem. Z kolei jakiś bardzo hardcorowy raper sprawiający wrażenie
typa, z którym nie chciałbym mieć nic do czynienia okazał się mega sympatycznym
człowiekiem. Nie ma reguł.
Jesteś jednym z polskich raperów, których płyty są wysoko na Olisie.
Myślisz, że szczerość i ekshibicjonizm wpłynęły na tak dobrą sprzedaż płyty?
- Pomijając dużą promocję, która
towarzyszy tej płycie to wszystko na pewno trafiło do ludzi. Mój ekshibicjonizm
jest faktycznie spory, jak na wszystkich moich płytach zresztą. Na tej płycie
zamierzałem powiedzieć wszystko, co wydawało mi się ważne. Miałem podczas
nagrywania tego albumu często myśli, że będzie to moja ostatnia legalna płyta,
więc niewiele miałem do stracenia. Po prostu ludzie widzą, że to jest szczere. Na
pewno ta szczerość i jakaś uniwersalność przekazu w wielu utworach z tego
albumu w jakiś sposób działa na sprzedaż i moja obecną popularność.
Kiedy tak naprawdę zdałeś sobie sprawę, że jesteś w depresji?
- Nie miałem jej zdiagnozowanej,
ponieważ nie znoszę lekarzy. Dużo ludzi nie ma z tym problemu, ja jednak mam.
To nie jest jakoś chwalebne, ale przez półtora roku miałem bardzo duże
sinusoidy nastrojów. Niezależnie od tego, co się działo w moim życiu, potrafiłem
jednego dnia przejść z megaeuforii do megadołu bez wpływu żadnych czynników zewnętrznych.
Wiedziałem, że coś się ze mną dzieje. Starałem się coś ze sobą zrobić. Nie
wiem, zająć się czymś, ale nie potrafiłem się z tego wyciągnąć. To było trudne.
Zastanawiałem się na pójściem do psychologa jeszcze ponad rok temu. Pojawiały
się jeszcze jakieś problemy, bo te emocje, tamten czas wracały i naprawdę źle
się z tym czułem. Wiedziałem tylko, że muszę skończyć tę płytę. To była dla
mnie najważniejsza rzecz. Mówiłem sobie - skończyć album, wziąć się za siebie i
naprawdę popracować nad sobą. To odkładanie na dalszy plan kwestii zdrowotnych
było bardzo lekkomyślne, ale tak właśnie zrobiłem. Wyszło tak, że moje
samopoczucie poprawiło się na tyle, że zmotywowałem się nawet do założenia
firmy Pierwszy Milion. To też w pewien sposób mnie napędza, bo mam więcej
obowiązków, które dają mi mniej czasu na jakieś destrukcyjne przemyślenia,
które niszczą mi głowę i moje samopoczucie. Za dużo myślę o niektórych
rzeczach, nawet tych egzystencjalnych, dotyczących życia, śmierci itd. Mam
refleksyjną naturę, niestety do niczego wielkiego tak naprawdę w tych
refleksjach finalnie nie dochodzę.
Było tak, że zamykasz się w domu i nie masz na nic ochoty? Jak to
wyglądało?
- Moja dziewczyna siedziała w
pracy od rana do wieczora. Ja siedziałem w domu. Wszystko polegało na tym, że nie miałem
wystarczającej ilości koncertów, żeby mieć pieniądze na spokojne życie.
Myślałem już wtedy o tym, żeby robić kolejną płytę. Mnóstwo takich rzeczy się działo.
Siedziałem zupełnie sam, nie chciałem nikogo widzieć, nie odpisywałem na maile.
Nawet na zawierające jakieś miłe słowa o mojej muzyce nie chciało mi się
odpisywać. Zero komunikacji z kimkolwiek. Nie miałem też facebooka. Założyłem
go dopiero 1,5 roku temu. To był naprawdę taki moment, w którym nic mi się nie
chciało.
Pomyślałbyś wtedy, że nagrasz płytę, która w dodatku odniesie taki
sukces?
- Nie myślałem o tym w ogóle, bo
nie mogłem się zebrać do pisania. W sumie nagrywam dosyć sporo, a miałem taki okres
około 9 miesięcy kiedy nie mogłem nic napisać. Po prostu nic. Powstawały
pojedyncze wersy. Nie mogłem złożyć z tego całego numeru. Siedziałem czasami po
parę godzin zmuszając się do napisania czegoś, ale nic z tego nie wychodziło. Jakieś
tragicznie słabe rzeczy powstawały w wyniku tego zmuszania. Byłem tym totalnie
przerażony, co też mnie jeszcze bardziej demotywowało. Każdego dnia rozliczałem
się ze sobą – „To jest kolejny dzień, znowu nic nie napisałem, jestem do
niczego. Chciałem żyć z muzyki, nie stać mnie na głupie piwo. Nic mi totalnie
nie wychodzi. Nie mogę napisać nawet zasranego tekstu”. I każdego dnia się tak
samo katowałem. To się samo nakręcało. Paranoja.
Był taki jeden moment, który spowodował, że wszystko zaczęło iść w
dobrym kierunku?
- Jeszcze będąc w Anglii, ale już po zerwaniu z poprzednią
dziewczyną, napisałem pierwszą
zwrotkę do „Znasz mnie”. To był pierwszy tekst jaki powstał
na tę płytę. Wcześniej miałem tylko jakieś pomysły na refreny, jakieś elementy,
które powracały. Później była „Hipotermia”, „Symfonia smaków”. Ze sprawami w
nich zawartymi zmagałem się miesiącami. Potrafiłem 2 miesiące analizować
elementy do „Symfonii smaków”, skupiając się na poprzednim związku. Raniąc
dziewczynę, z którą jestem teraz. Na początku nowego związku zebrałem się w
końcu, żeby wypluć z siebie te złe emocje. To był ciężki okres. Taki mega przełom
z kolei nastąpił tak naprawdę w ostatnie wakacje. Pojechałem do Norwegii do znajomego
na krótko, jakieś 4-5 dni. Energia, z którą on mówił o tym jak wszystko sobie
tam poukładał, jak żyje, jak to miejsce wpłynęło na niego udzieliła się mi. To
jest osoba, którą znam od wielu lat, raper Rebel z oldskulowego składu
Vademecum z Łodzi. On miał bardzo trudny charakter. Był z niego taki hulaka, zabijaka,
a tam stał się spokojniejszy i rozmawiał w już inny sposób o różnych rzeczach.
Potem wróciłem do Łodzi i postanowiłem sobie, że jak nie nagram, to nie nagram,
po prostu. Miałem wtedy podejść do tego spokojnie, prowadzić normalne życie. Pogodziłem
się jakoś z tym, że nie postawiłem na to całego życia, może mam jakąś inną
przyszłość i nie powinienem się tym tak stresować. Uświadomiłem sobie, że nie
mogę dalej zabijać siebie, dosłownie i w przenośni. Tylko dlatego, że nie mogę
napisać tekstu na płytę. Może to nie jest moje życie, może ja po prostu lubię
muzykę, a nie dla mnie jest kariera. Tak sobie mówiłem. W tym momencie jakby
odblokowałem się, powstał jeden tekst, potem drugi. Łatwo zaczynały przychodzić
pomysły. „Gwiazdy”, „Świt”, „Tony Halik” powstały w tamtym okresie. Miałem
jeszcze jakieś problemy, ale już inaczej do nich podchodziłem.
Jakiego numeru przed depresją byś się po sobie nie spodziewał na „Zeus.
Nie żyje.”?
- Myślę, że byłaby to „Symfonia
smaków”. Myślałem, że faktycznie tamten związek był trwały. „Symfonia smaków”
jest końcem pewnej trylogii. Ten długotrwający związek się jednak skończył.
Chyba tego i w konsekwencji też tego numeru najmniej bym się spodziewał.
Charakterystyczny gest wytarcia nosa na początku teledysku do „Hipotermii”
coś oznaczał?
- Nie, to nic nie oznacza. Po
prostu podtarłem sobie nos. A masz jakąś interpretację?
Branie jakichś środków. Feta? Jeszcze te zwierzątka biegające po
pokoju, oznaka jakiejś
psychofazy po zażywaniu?
- Nie, ja jestem w ogóle antynarkotykowy.
Nigdy nie brałem niczego innego poza marihuaną. Nie nadaję się do niej zresztą.
To nie dla mnie, aczkolwiek popieram legalizację, ale to nieistotne. Jakby
szukać teraz na siłę jakiegoś dna, to ja praktycznie przez rok brałem tabakę. Miałem
na nią megafazę co było bardzo głupie, bo jestem alergikiem. Byłem kretynem,
nie wiem gdzie miałem głowę, że się w to wciągnąłem. Już jej jednak nie biorę,
jestem wolny od tego nałogu. Jeszcze jedną nałogową rzeczą było picie dużej
ilości napojów energetyzujących. Dochodziło do takich ekstremów kiedy łączyłem
dziennie tabakę i półtora litra energetyka. To już była tak jakby narkomania.
Teraz nie biorę już takich rzeczy. Kupuję sobie tylko napój izotoniczny, żeby
dostarczyć minerały. Jestem teraz antyużywkowy i nie mam potrzeby sięgać po
tego typu rzeczy.
Nie pijesz obecnie alkoholu. Jak wygląda świat koncertowy oczami
abstynenta?
- Bardzo dobrze, bardzo w
porządku. Kiedyś ludzie starali się mnie namawiać do picia, ale dowiadując się,
że nie piję, przestali. Na początku odczuwałem jakąś presję ze strony środowiska,
kolegów, ale w tym momencie nie ma jej. Przełamałem się z pół roku temu w tej
kwestii, żeby po prostu ze swoją dziewczyną napić się wina, potem piwa.
Odstręczało mnie picie alkoholu, bo kiedyś nie potrafiłem się zatrzymać. Mogłem
wyjść na dwa piwa i skończyć z pieniędzmi wybranymi z karty. Potrafiłem pójść
na piechotę dwa przystanki byle tylko wypłacić pieniądze z bankomatu. Chore
opcje. Nie znałem totalnie umiaru. Niszczysz się byle tylko nachlać się.
Ostatnio napiłem się tylko na Sylwestra tego roku. Nie tykam w ogóle wódki,
whisky, żadnych mocnych alkoholi. Wymyśliłem sobie, że mogę wypić jedno piwo,
ale właściwie nawet jego nie piję. Czasami tylko podczas spotkania ze znajomymi
się piwa napiję. W trasie, przed koncertem w ogóle nie piję. Muszę być trzeźwy,
w pełni ogarniać co się dzieje i profesjonalnie się zachować przez cały
wieczór. Najważniejszy jest wtedy koncert i ludzie, którzy przyszli. Jak gramy
dwa koncerty pod rząd, to po koncercie też nie piję, żeby być w formie na drugi
dzień. Jakoś to mija bez wypitego alkoholu. Śmiesznie się obserwuje pewne
sytuacje nie pijąc. Ciekawe, że ci którzy myślą, że są pijani czasem sprawiają
wrażenie trzeźwych, a ci udający trzeźwych są bardzo pijani.
A propos tego chłopaki supportujący twój koncert trochę gubili rytm…
- Nie widziałem tego. Jeżeli
nawet tak było – zdarza się. Znam to z autopsji (śmiech). Graliśmy kiedyś, za
starych czasów na festiwalu Meeting of Styles w Łodzi, gdzie mieliśmy wejść na
dwa numery. Byliśmy wtedy twardą, hardcorową ekipą. Weszło nas dwudziestu na
scenę i prawie z niej pospadaliśmy. Były takie przeżycia, mamy to za sobą, więc
rozumiem takie sytuacje.
Zamieściłeś w sieci nowy numer "Każdy ma problem do Z" niepublikowany na płycie. Będzie ich
więcej?
- Mam jeszcze 2 numery, które są
nagrane w studiu i 2 demówki nagrane w domu. Mam jeszcze jakieś pomysły nie klejące
się koncepcyjnie do przyszłej płyty, o której sobie powoli myślę. Chciałbym
sobie po prostu nagrać te numery. Myślę też, że będziemy puszczać jeszcze jakieś
tracki dla ludzi.
Chciałbyś w przyszłości stworzyć jakiś kawałek we współpracy z kimś
wykonującym np.
muzykę elektroniczną?
- Nie myślałem przy żadnej
płycie, że muszę coś zmienić albo być jakimś innowatorem. Kimś wnoszącym coś
niesamowitego. Chciałem być oryginalny, ale zawsze jednak kierowałem się swoimi
inspiracjami, a mam z czego czerpać. Nawet te elementy elektroniczne, które są
na tej płycie np. w „Strumieniu” po prostu przyszły naturalnie. Co do naszej
wytwórni, w przyszłości jestem otwarty na taką współpracę. Może jeszcze nie w
tym roku, bo na razie zajmujemy się projektami Harego i Joteste. Jeśli
zgłaszający się do nas ludzie będą pomysłowi, a my będziemy w stanie im pomóc,
zapewnić promocję, to z chęcią zrobimy to.
A jakieś remiksy kawałków z płyty?
- Mam pomysł na fajne remiksy
paru numerów z tej płyty i odzywałem się do paru producentów. Zobaczymy co
zaproponują. Niekoniecznie nawet czysto hiphopowe remiksy. Uwielbiam tę formę,
wywrócenia kawałka na lewą stronę i stworzenia totalnie innej interpretacji.
Niecierpliwie więc będę czekał na te remiksy. Będę bardzo zadowolony ze stworzenia
jakiejś szalonej interpretacji numerów z płyty. Chyba będziemy myśleć poważnie,
żeby też coś takiego ludziom dać. Wrzuciliśmy np. remiks Zbyla, za friko,
totalnie za darmo, dla ludzi. Będziemy kombinować, żeby dać ludziom nie tylko
muzykę, którą sprzedajemy, ale też dać ludziom coś ot tak, po prostu.
Studiowałeś dość dużo kierunków. Co to było?
- To było tak: po liceum
poszedłem na filozofię na Uniwersytet Łódzki, przetrwałem pół roku, wywalili
mnie po pierwszej sesji. Poszedłem później, żeby nie iść do wojska, do studium
na informatykę, gdzie przetrwałem półtora roku. Chciałem znowu wrócić nam filozofię.
Tam byłem już na drugim roku i wtedy założyliśmy Pierwszy Milion. Powiedziałem sobie,
że nie chcę tam studiować. Rap zwyciężył. Potem znów poszedłem na informatykę,
do innego studium. Skończyłem ją, tylko bez dyplomu, tak jakby bez matury
skończyć liceum. Później poszedłem, żebym nie skłamał, chyba na hotelarstwo.
Złożyłem papiery, nigdy tam nie byłem. Dalej złożyłem papiery i byłem nawet na
paru zajęciach na politologii wirtualnej, kursie głównie przez internet. Mogłem
pominąć jakiś kierunek, ale skończyło się chyba na sześciu.
Długo zabierałem się za tę płytę, baardzo długo, bo
i za nią nie można chwycić ot tak po prostu i napisać parę słów. To tak jakby
próbowało się coś całkowicie nieokreślonego przedstawić w jeden wyraźny sposób.
Wtedy to płyta Drekotów byłaby tylko rozmytym obrazem przeróżnych dźwięków.
Podczas gdy pędzel trzech drekotowych panien nie tyle co nakreśla nam klucz do
odczytania tej płyty, co w podpis na dole obrazu wmalowuje kocie oko znacząco
mrugające, żeby odebrać „Persentynę” niejednoznacznie. Tak żeby odbiorca
pokazał wyciągnięty język poważniejszym sąsiednim obrazom o pewniejszym,
bardziej jednoznacznym wydźwięku.
Mógłbym spróbować wysilić się na mniej lub bardziej
abstrakcyjne opisy utworów czy całej płyty, ale zamieniłoby to spacer przez
niespokojny wyciem wiatru i zacinającym deszczem las na wędrówkę całkowicie
spokojną łąką. Muzyka Drekotów jest wystarczająco pobudzająca wyobraźnię i
cokolwiek śmiesznie wygląda przy niej próba wyrażenia jej obrazem. Co zresztą
widać powyżej.
Za tą trudną do sklasyfikowania płytą stoi Ola
Rzepka, inicjatorka całego projektu grająca prędzej w Pogodnie czy Alte Zachen.
Toperkusistka, chociaż także z
inklinacjami ku śpiewowi, przed czym wzbraniała się, ale w końcu słusznie uległa.
Rzepka swego czasu resetowała się na imprezach techno w katowickim Mega Clubie,
co może jakoś tłumaczyć dziwne dźwiękowe połączenia na „Persentynie”… w każdym
razie ta Rzepka zaprosiła do współpracy Magdę Turłaj znaną z Kawałka Kulki i
nieco później, po dość długich poszukiwaniach (niedziwne, skoro w głowie kołatały
jej tak nietypowe dźwięki), Zosz Chabierę. W produkcji Oli Rzepce pomagał Kuba
Łuka. Masteringiem zaś zajął się sam Marcin Bors. To tyle, jeśli chodzi o
sprawców płyty, w której udało się połączyć punkową duszę dziewczyn z
brzmieniem syntezatorów. Sposób na promocję Rzepka też miała niezły, bo
dołączyła się w roli supportu m. in. do koncertującej Julii Marcell, dzięki
czemu poznałem Drekoty.
Album, który wyszedł swoją drogą w moje urodziny,
zaczyna niepokojący „Listopad” . Tutaj perkusja z elektroniką brzmi całkiem
harmonijnie. Jednak tekst piosenki, podobnie jak w innych utworach, jest
nastawiony na przeżywanie chwili, dając wielkie możliwości różnorakiej jego
interpretacji albo, co bardziej prawdopodobne, jej braku. Nie jest to
konieczne, bo mają one zdaje się punktowo kierować wyobraźnię na coraz to nowe
skojarzenia. Kwintesencją „Persentyny” jest „Parestezja”, czyli czucie opaczne.
Już sam tytuł piosenki pomaga w odbiorze płyty. Dźwięki mrowią nas, szybko
zmieniają temperaturę, powodują drętwienie. A to wszystko powodowane ma być,
jak mówi definicja parestezji, zaburzeniami psychicznymi. Mogą je wzmagać
teksty typu „nieprzesadnie słońce świeci, niedopałek na chodniku”, zalatujące
majakami. Dalej utwierdza nas w skrajnych obrazach, które przynosi płyta,
nieznośne skrzypienie złączone z pianinem i lekką perkusją w „Skrzypię”, która
zdaje się formować przez wybijanie rytmu kolejne wyśpiewywane słowa. Takie mam
wrażenie przynajmniej. Nieźle, zaburzenia i mnie się już tykają chyba. „Raut”,
totalnie antyrautowy w brzmieniu, coraz bardziej przypomina spacer obłąkanego
„banity” ze świata normalnych ludzi. Taki bal w akompaniamencie miarowego
uderzania klawiszy pianina. Szamotanina dźwięków przynosi jakieś pęki kluczy.
Coraz lepiej ze mną, klucze w ciemnym pomieszczeniu zamykają mi przestrzeń.
Dobrze, że szybko otwiera ją „Masłem”.
O niejednorodności płyty świadczy właśnie płynne
przejście z lekka psychodelicznych klimatów do wspomnianego „Masłem” czy
elektronicznego „Tramwaju”, który przynosi na myśl stare gry wideo.
Potwierdzone to zostaje zresztą w teledysku, w którym Kazik wtrąca swoje 12
groszy. Dalszym potwierdzeniem planowanej niekonsekwencji jest spokojniejsze,
dość melodyjne, zaburzone tylko głosem jakby z tła, „Za”. To tylko pozór jednak, bo jeszcze w tym
kawałku pojawiają się krzyki, które znów jakby przynosiły wykrzywione
perkusyjno – syntezatorowe dźwięki. Instrumentalne „Continuum” przywraca
spokój, już mniej zakłócany w „Planie B”, no chyba że frazą „lubię mieć
scyzoryk w torebce”. Wędrówkę przez „Persentynę” łagodzi przyjemny, domowy wręcz
melodycznie „Powrót”, wkładający „głowę w kieszeń”. Kończący „Szary” uspokaja i
kładzie spać dzwonkami utrudzonego słuchacza. Zasypia on jednak paradoksalnie
szybko i dobrze, choć Drekoty nie byłyby sobą, gdyby nie rozstroiły tego
elektroniką na końcu utworu.
Wypracowany przez dziewczyny styl może odpychać,
wywoływać wrażenie przypadkowości. Jednak jest ona wprowadzana całkiem
świadomie. Pomysł na obmyśloną przypadkowość Ola Rzepka miała zatem genialny.
Na początku także mi album wydawał się trochę pozlepiany, jednak po dokładnym
wsłuchaniu się można było zobaczyć punkty styczne poszczególnych piosenek. Bo
już o ściśle określonym wydźwięku płyty nie można mówić. I o to zdaje się
chodziło Drekotom – stworzyć muzyczną szafę na różną pogodę. Przyczepiłbym się
tylko do braku jednego lub dwóch od razu wpadających do głowy kawałków, chyba
jednak możliwych do stworzenia, nawet w „drekotowej” zaburzonej konwencji.
Tak więc, zdaje się niespójną całość, można było
poprowadzić różnymi doświadczeniami jak urojenie, choroba psychiczna czy wyszumienie
się jak w „Tramwaju”, przez uspokojenie się, żeby na końcu móc popaść w
niezakłócony sen. Te doświadczenia, jeśli chodzi o wywołane skojarzenia, tworzą
dość pasujące do siebie części „Persentyny”. Jednak dość to wszystko niełatwe w
odbiorze i być może, a nawet bardzo mocno możliwe, że wszystkie wrażenia
opisane wyżej mogą autorki płyty bardzo zdziwić. Jednak ja już się żadnym
dźwiękiem od Drekotów nie zdziwię…?
Michał Machel P. S. Autor przeprasza za objętość recenzji jak i za
oszukanie czytelnika – otóż miał nie posiłkować się mentalnymi obrazami, co mu
ostatecznie nie wyszło. Jednak ma usprawiedliwienie, to wina „Persentyny”.
Któż by nie chciał mieć takiego dziadka jak Kazik
Staszewski? Mimo pięćdziesiątki na karku wciąż nosi fryzurę zbuntowanego punkowca
i prezentuje energię właściwą nabuzowanym hormonami nastolatkom. Dowodzi
najbardziej kultową grupą rockową w Polsce, która pozostaje największą
koncertową potęgą rodzimej sceny i sprzedaje ilości płyt nieosiągalne dla
sezonowych gwiazdek pop. Trudno się więc nie zgodzić z tytułowym stwierdzeniem
jednego z utworów z najnowszej płyty Kultu – dobrze być dziadkiem, szczególnie
jeśli w wieku 50 lat nagrywa się tak udane albumy jak Prosto.
Wielu już wysyłało Staszewskiego na emeryturę – sprzedał
się/zdziadział/śpiewa w kółko o tym samym/niepotrzebne skreślić. Prosto powinno zamknąć usta hejterom –
Kazik prezentuje bowiem najlepszą tekstową formę od lat. Imponuje szczerość, z
jaką artysta otwiera się przed nami – w kilku piosenkach zdecydowanie słuchamy
wyznań samego Staszewskiego, a nie wyimaginowanego podmiotu lirycznego. W
utworze tytułowym śpiewa zresztą Jestem
Kazik co po ulicach łazi/I nie wiem czy jestem w stanie was obrazić, a
słowa te skierowane są do polskich polityków. Po raz kolejny Kazik deklaruje
swoją apolityczność, ale tym razem znacznie bardziej dosadnie niż przed laty w Czekając na królestwo J.H.W.H. Dawno nie
słyszeliśmy tak gniewnego Staszewskiego – Prosto
jest wściekłą i brutalną tyradą skierowaną do przedstawicieli obu opcji
naszej politycznej sceny: Idę prosto, mam
w dupie obie wasze Polski/Idę prosto, nie zbaczam ni w lewo ni w prawo. Establishmentowi
dostaje się też w Układzie zamkniętym, jak
również w przepełnionym czarnym humorem Zabiłem
ministra finansów, gdzie Kazik wyobraża sobie tytułowego urzędnika jako
złodzieja-włamywacza. Na szczęście płyta nie jest wypełniona tylko jadem.
Staszewski proponuje nam również utwory o wszystko mówiących tytułach Dobrze być dziadkiem i Życie jest piękne. Taka tematyka nie
powinna dziwić - Kazik zawsze deklaruje się jako admirator rodzinnego ciepła, a
pogodny, afirmujący życie tekst drugiego utworu wygląda na pożegnanie z depresją,
z którą przez kilka lat artysta się zmagał. Bardzo osobisty wydaje się tekst Twoje słowo jest prawdą, będące wołaniem
Kazika o utraconą wiarę. Oczywiście artysta pozostaje także celnym obserwatorem
rzeczywistości. Dlaczego tak tu jest to
komiczna wyliczanka naszych narodowych wpadek z ostatnich lat (mowa między
innymi o problemach ze Stadionem Narodowym i lotniskiem w Modlinie), a w Nie chcę grać w reprezentacji Kazik
próbuje usprawiedliwić piłkarzy odmawiających gry w narodowych barwach, trafnie
zauważając: Sport, każdy przyzna, to
rozrywka/A nie „Bóg, Honor, Ojczyzna”.
Jednym słowem Kazik poradził sobie na szóstkę, a koledzy? Celująco,
a jakże! Spoglądając na tracklistę nie można nie zauważyć, że od czasu odejścia
Krzysztofa Banasika w Kulcie zapanował kompozytorski demokratyzm – z dziewięciu
członków zespołu tylko basista Wereński i perkusista Goehs nie figurują jako
kompozytorzy. Szczególnie błysnął niedoceniany trębacz Janusz Zdunek, który
przyniósł trzy najlepsze utwory płyty! Promujący płytę Układ zamknięty i Prosto to
muzyczne czołgi z kapitalną współpracą sekcji dętej i miażdżących gitar. Jeśli
chodzi o ten drugi utwór, to tak ciężko i wściekle Kult nie brzmiał od czasów
numetalowych eksperymentów na Ostatecznym
krachu systemu korporacji! Z kolei Mój
mąż to z lekka funkowy numer, z genialną groteskową interpretacją wokalną
Kazika (choć tekst wcale niewesoły – traktuje o przemocy domowej). Jak zwykle
nie zawiódł Janusz Grudziński – zaproponował między innymi skoczny, folkowy Dzisiaj jest mojej córki wesele, a także
przebojowe piosenki Modlitwa moja i Twoje słowo jest prawdą z chwytliwymi
motywami dęciaków. Jako kompozytor pewnie poczuł się także zespołowy świeżak,
gitarzysta Wojtek Jabłoński – jego dziełem są wspomniane Życie jest piękne (świetny riff dętych, typowałbym kawałek na
trzeci singiel), Zabiłem ministra
finansów (z ciekawymi brzmieniami klawiszowymi, kojarzącymi się z
progrockiem lat 70.) i Nie chcę grać w
reprezentacji (z feelingiem godnym Red Hot Chili Peppers).
Czasy męczących dla zespołu i słuchacza płyt z pierwszej
połowy minionej dekady minęły bezpowrotnie – Kult znów jest zespołem, w którego
muzyce wyraźnie czuć radość z komponowania i grania. Trudno uwierzyć, że Prosto to czternasty album Kultu – nie
pamiętam, kiedy ostatnio brzmieli tak świeżo. Nie wysyłajcie Kazika i kolegów
na emeryturę, jeszcze was zaskoczą!
Jednym z większych zjawisk na polskiej
scenie muzycznej może okazać się dziewczyna w afro, tak łącząca style, że z
szafy wychodzi nawet „ArkTika”.
Może nie powstał tam kontynent muzycznych
emocji, a już tym bardziej nie w całości tak mroźnych jak nazwa krainy znanej z
lodowej kry,ale utwór kryje coś w sobie. Będąc mniej enigmatycznym, „ArkTika” stworzona pierwotnie w szafie (!) łączy dźwięki syntezatora np. z nutą afrykańskich bębnów. Bierze się ona z pochodzenia Ifi, urodzonej w
Nigerii. Jej imię w ojczystym języku Ibo, oznacza samo dobro. Wychowywała się jednak
od 3 roku w Opolu. Elektronika w „ArkTice” wraz z tradycyjnymi bębnami kreśli
coś jakby na wzór baśni, w której odbiorca w warstwie przenośnej musi raczej
poruszać się sam. Gdyby pozostał w samej tylko dosłowności muzyki i obrazu, odniósłby
wrażenie, że powstało coś nietypowego, ciekawego. Jednak istnieje duże
prawdopodobieństwo, że przesłuchałby utwór parę razy i już do niego nie wrócił.
Gdzie w tym wszystkim baśń? Podpowiedzi udziela teledysk. Już na samym początku
Ifi w zimowej scenerii trzyma w rękach maleńki domek, w którym znajduje się ona
sama, tyle że jakby mniejsza. A w nim trochę spazmatyczny taniec artystki, trójkątna afrykańska
ozdoba na uszach. Egzotyki dodaje łączenie tych motywów z baśnią o Królowej
Śniegu. Ta opowieść o poszukiwaniu własnego ja przez Kaja i Gerdę jest tutaj
rozbita na parę światów.Nie wiadomo do
końca, który jest tym rzeczywistym i jak w tym tyglu się odnaleźć. Zimowa
sceneria pokryta trzcinami, mały domek czy bulgoczący, od nie wiadomo czego, zwitek
papieru, po którym ostrożnie porusza się jeszcze mniejsza Ifi. Do ich zauważenia
potrzebne jest jednak baczne oko.
Takie nagromadzenie znaczeń w jednym teledysku budzi
podziw. Ifi łączy talent z pracowitością. Wielu spraw dogląda sama. Pomagają
jej jednak przyjaciele. Choćby zdjęcia znajdujące się na oficjalnej stronie Ifi
wykonał znany duet Aparatki.pl. Wspomniana strona, nie dość, że dopracowana wizualnie
i pokazująca jej muzykę,to także przedstawia Ifi w języku francuskim. Te
szczegóły pokazują zaangażowanie wypływające z wielkiej pasji 27-latki. Wielka
ciekawość świata stoi zapewne za oryginalnymi pomysłami Ifi. Interesuje się ona
w rzadkich wolnych chwilach bowiem nie tylko psychologią, ale i troszkę fizyką
kwantową. W takiej sytuacji mniej dziwi „Nie masz cwaniaka nad afrowarszawiaka”
zarysowana południowym głosem Ifi, afrykańskim delikatnym instrumentem strunowym.
Teledysk, pokazujący piękną Ifi w warszawskim otoczeniu, pokazuje, że Polska
może mieć różne odcienie, także wibrujące od ciepłego głosu Ifi (nie wiem jak
odcień może wibrować, ale muzyka zaraża wyobraźnię jak widać).Jednocześnie ten
głos znakomicie odnajduje się w języku polskim. Jak sama mówi, nawet nim można się
świetnie bawić, nie tracąc nic na melodyjności. Ifi wskazuje na przykłady Marii
Peszek czy Kasi Nosowskiej, ale ona sama dobrze obrazuje to.
Artystka przekonując do swoich pomysłów, zachowuje niezależność. Ponad 180 ludzi uzbierało kwotę 27 145 zł na jej
debiutancki album na serwisie Beesfund.com. Bardzo pomógł w tej kwestii udział
w „Must Be the Music”. Później ludzie ci otrzymają album Ifi wraz z dodatkami. Miejmy
nadzieję, że jak najszybciej będziemy mogli poznać debiut Ifi. Efektem
może być tropikalna burza na Arktyce, jednak stojąca pośrodku czarująca Ifi
stworzy z niej zapewne jeszcze coś bardziej zaskakującego. I będzie to samo dobro.
Michał Machel
Rozmawiamy z Agnieszką Czachor,
dziewczyną, która spowodowała łzy wzruszenia i wszechobecne ciarki u jurorów i
widzów X Factora wykonaniem „Shelter” z repertuaru Birdy. Nas zachwyciła także
jej osobowość, którą trudno opisać samymi tylko słowami.
fot: Facebook.com
O łzach Czesława dowiedziałaś się
zapewne dopiero po występie, od bliskich? Jaka była Twoja reakcja na nie?
- Byłam zaskoczona, że wywołałam na nim takie wrażenie. Tak naprawdę
poczułam się niesamowicie, bo wzruszyłam osobę, na której dobrej opinii mi
zależało. W zasadzie samo poczucie tego, że przekazałam komukolwiek takie
emocje, które on w taki, a nie inny sposób odebrał jest piękne.
Jak wyglądał dzień castingu? Jakieś
śmieszne, ciekawe historie?
- Dzień castingu był przede wszystkim bardzo nerwowy. Przechodząc z takiej
brudnej, szarej rzeczywistości do kolorowego świata pełnego kamer, świateł,
błyszczących ekranów. To jest to, co w pierwszej chwili przeraża najbardziej.
Następnie słyszy się jak wszyscy uczestnicy zaczynają ćwiczyć swoje piosenki,
a ja zastanawiałam się, czy ja w ogóle mogę być tak dobra jak oni i przejść ten
etap. Później prowadzili mnie przez kręte, długie korytarze, aż na tzw.
backstage i… na scenę. Stres był ogromny, bo dotyczył nie samej mnie i tego czy
będę z niego zadowolona, ale ludzi, którzy na mnie liczyli. Dopiero kiedy
uświadomiłam sobie, że za chwilę stanę na scenie, na której marzyłam stanąć od
kilku lat, nerwy zaczęły opadać i pomyślałam, że muszę przede wszystkim tym występem
udowodnić sobie, że jestem wartościowym człowiekiem i muszę uwolnić emocje skrywane
dla tej chwili. Tak się stało. Dałam z siebie wszystko i spełniłam moje
marzenie, a to, że nie spodziewałam się takiej reakcji publiczności i takich
opinii jury spowodowało, że łzy wzruszenia poleciały mimowolnie. To był ten
moment, kiedy poczułam się prawdziwie szczęśliwa.
Jakie były Twoje pierwsze myśli,
odczucia budząc się na drugi dzień po tym jak otrzymałaś 3x tak? - Nie mogłam uwierzyć, że jeszcze dzień wcześniej miotały mną skrajne
emocje. Wiedziałam, że jak nic z tego nie wyjdzie, to po prostu przestanę
śpiewać. Miałam świadomość tego, że od występu w Zabrzu zależy bardzo wiele.
Nie chodzi tutaj o mój sukces, który opiewałyby pierwsze strony gazet, ale o to
kim stanę się dla siebie samej. Czy się poddam i nigdy już nie zaśpiewam, czy
po wielu próbach uwierzę w końcu w siebie i uznam, że właśnie to chcę w życiu
robić.
Za trzecim razem dostałaś się do
właściwego castingu. Jak wspominasz poprzednie dwie próby? - Poprzednie dwie próby były dla mnie bardzo ciężkie. Wymagały ode mnie
sporej cierpliwości, zaakceptowania tego, że znowu nie podołałam wyznaczonemu zadaniu
oraz siły, by, mimo upadku, wstać i śpiewać dalej. Przyznam, że jadąc na
precasting do trzeciej edycji programu nie miałam takiej woli walki, jak we
wcześniejszych latach. Ostatni rok był dla mnie słaby. Ciężko było mi wierzyć,
że kiedyś się uda. W tamtym momencie postawiłam wszystko na jedną kartę.
Powiedziałam sobie, że albo przejdę dalej i spełnię swoje marzenie, albo już
nigdy nie wrócę do śpiewania. Do tej pory uważam, że to był jakiś znak, skoro
wreszcie się udało. Dalej potoczyło się tak, jak mogliście to zobaczyć w
telewizji.
To musiał być X Factor, a nie jakiś
inny talent show? - Zdecydowałam się na udział w X Factorze ze względu na moją idolkę, którą
od sześciu lat niezmiennie jest Leona Lewis. Wygrała ona przed laty brytyjską
edycję właśnie tego programu. Kiedy powstała polska edycja X Factora, to nie
wahałam się, żeby pojechać i spróbować swoich sił. Po sześciu latach marzeń, by
tak jak Leona stanąć na scenie X Factora, los dał mi szansę i myślę, że
wykorzystałam ją w pełni.
Jak radziłaś sobie z niepowodzeniami
przez ostatni, jak już wspomniałaś, słaby dla Ciebie rok? - Sama nie wiem jak udało mi się przez to wszystko przebrnąć prawie bez
szwanku. Najwidoczniej ktoś cały czas przy mnie czuwał. Później dostałam SMS z
informacją o zakwalifikowaniu się na główny casting do Zabrza i teraz wiem, że
nigdy nie zrezygnuję z marzeń.
W jednym z wywiadów mówisz, że opinia
o danym człowieku może być u wielu osób bardzo różna, stąd należy być skromnym,
żeby się zanadto nie wywyższać nad osobą, która niekoniecznie może cię bardzo
cenić. Dojrzałe i mądre zdanie… - Człowiek z natury powinien być skromny. Co za tym idzie, powinien znać swoje
możliwości na tyle, by móc być ocenianym przez innych, a nie tworzyć opinii na
temat samego siebie, bo tak naprawdę opinia ludzi, którzy nas otaczają powinna
znaczyć dla nas najwięcej. Co z tego, że dla siebie będziemy najwspanialszym
dziełem jakie Bóg mógł stworzyć, skoro inni nie będą nas postrzegać w taki
sposób, a przeważnie będą nas wtedy potępiać i gardzić tym, co mamy do
powiedzenia. Każdy człowiek jest wyjątkowy, ale to kim jesteśmy nie zależy
tylko od nas.
Często słyszy się zdanie, że do
talent show należy przyjść z pomysłem na siebie, inaczej zginie się w tym całym
muzycznym światku. Co o tym myślisz? - Myślę, że właśnie do programu takiego jak X Factor idzie się bez większych
planów, bo prawdopodobnie udział w nim i tak je szybko zmieni. Najważniejsze
jest być sobą i nie dać się zmienić. Jeżeli ktoś by próbował to zrobić, to
lepiej nie angażować się w taką bajkę, która pewnie nie skończy się dla nas
happy endem. Jakby ludzie mieli pomysł na siebie, to nie przychodziliby do
takich programów. Mogę powiedzieć, że z doświadczenia wiem, że warto mieć swój
styl i przez to być rozpoznawalnym, ale mając już ułożony w głowie plan na
siebie moglibyśmy równie dobrze zacząć karierę na własną rękę. Problem tkwi w
tym, że potrzebujemy pomocy i wsparcia ze strony osób, które się znają oraz
potencjalnych słuchaczy później wydawanych płyt.
Dość nagle stałaś się popularna, „nie
musisz już nosić dowodu ze sobą”. Śledzisz oglądalność filmików na YT i
komentarze, czy po prostu nie jest to dla Ciebie zbyt ważne? - Tak, to prawda. Wzrosła moja „popularność”. Wszyscy nagle zaczęli zwracać
się do mnie „gwiazdo”, czego bardzo nie lubię, gdyż wiadomo, że nie stałam się
nagle piosenkarką estradową, która koncertuje po całej Polsce i zarabia na tym
pieniądze. Jestem nadal tylko zwykłą dziewczyną z małego miasta i to
prawdopodobnie jeszcze długo się nie zmieni. Nie rozumiem dlaczego ludzie
wszystko odbierają tak bezpośrednio i powierzchownie. Jeżeli zobaczą kogoś w
telewizji, to już ten człowiek jest dla nich kimś takim, z którym rozmawianie
stało się wielkim zaszczytem. Przecież ja tylko spełniłam swoje marzenie.
Zrobiłam to dla siebie, a nie po to by stać się „popularną”. Jeżeli chodzi o
filmiki na YT i różne komentarze, to przeważnie je czytam i jestem zaskoczona
jak wiele pozytywnych opinii wystawiono na mój temat. Jestem tym wszystkim
ludziom wdzięczna, że dzięki nim urosły mi skrzydła i mam zapał do pracy.
Jak po emisji odcinka wygląda Twoje
życie? Pewnie mnóstwo miłych wiadomości na Facebooku od obcych i nie tylko
ludzi, propozycje występów, wywiadów? - Moje życie nagle nabrało tempa i nie mogłam zliczyć wiadomości, które dostałam
po emisji odcinka z moim udziałem. Nagle zaczęłam uświadamiać sobie, że to nie
był sen, że ten występ był ważny nie tylko dla mnie. Również dla tych ludzi,
których reakcja była niesamowita. Odpowiadałam wszystkim na wszelkie wiadomości
i nadal jest mi miło, że ludzie są dla mnie tak życzliwi i umieją w taki sposób
odbudować mój świat, i to co przez ostatni rok się pokruszyło. Otrzymałam kilka
propozycji wywiadów i występów w niektórych miejscowościach. Prawdopodobnie
skorzystam z nich na wakacjach, kiedy będę miała możliwość zebrania zespołu,
skomponowania kilku sensownych piosenek. Ruszę w pogoń za spełnieniem kolejnych
marzeń. Krok po kroku.
Czy to prawda, że odpadłaś na etapie
bootcampu? Możesz zdradzić jak to wyglądało?
- Znalazłam się na etapie 40-tki. Naprawdę nie spodziewałam się, że dotrę aż
tak daleko i to jest dla mnie wyróżnienie, szczególnie uwzględniając fakt, że
jeszcze kilka miesięcy wcześniej chciałam się poddać. To, że odpadłam na tamtym
etapie nie było dla mnie szokiem. Nie wpadłam w rozpacz, bo dla siebie już na
tamtym etapie byłam zwyciężczynią.
Standardowe pytanie, jak zaczęła się
Twoja przygoda z muzyką? - Moja przygoda z muzyką zaczęła się od szkoły muzycznej, do której
uczęszczałam przez 6 lat. Uczyłam się grać na altówce, brałam też przez dwa
lata lekcje fortepianu, ale cały czas najbardziej chciałam śpiewać. Po
skończeniu I stopnia szkoły muzycznej zajęłam się wokalem. Nigdy nie uczyłam
się śpiewać. Mieszkając w bloku przeważnie robiłam to do poduszki, żeby stłumić
zbyt głośne dźwięki. Natomiast jeżeli chodzi o gitarę, to jestem amatorką, co
zresztą słychać. Nie mam nawet własnej gitary. Ćwiczę raz na jakiś czas na
pożyczanych gitarach, więc ciężko jest mi się oswoić z tym instrumentem. Jednak
mimo wszystko postanowiłam zaryzykować w programie, bo wiedziałam, że jeżeli
zaaranżuję utwór na swój sposób, to poprzez emocje, które będę uwalniać nie
tylko przez śpiewanie, ale i przez granie, przekażę to co dla mnie było w
tamtym momencie najważniejsze.
Jakie emocje niesie za sobą „Shelter”
dla Ciebie? Było ich tak dużo podczas Twojego występu… - Te słowa, melodia… to pozwoliło mi oddalić się w bezpieczne miejsce mojej
wyobraźni i oddać ludziom swoją interpretację tak, aby zrozumieli co chciałam
powiedzieć. Wysyłałam ludziom takie fale, które niektórzy odbierali czysto i
klarownie, a niektórzy słyszeli nieraz szumy i zgrzyty. To jest to o co chodzi
w muzyce. Nie każdy odbiera ją tak samo. Dla jednego ważne jest by mieć podaną
melodię i tekst tak, by wszystko było jasne, ale dla innego muzyką jest nawet
pusta ulica, bo muzyka to też obraz. Muzyka to też cisza.
Niedawno została opublikowana
piosenka Twojego autorstwa. Dużo tworzysz? - Właściwie nie mam tego wiele, bo sporo utworów dosłownie poszło z dymem. Jednak
czasem piszę coś prawdziwego, prosto z życia wiedząc, że ktoś też czuje się w
taki sposób jak ja w danej chwili. Nie wiem czy to się ludziom spodoba, ale
chciałabym, żeby kiedyś ktoś chciał interpretować moje piosenki na swój sposób.
Czym Agnieszka Czachor z Mielca
interesuje się i co robi na co dzień?
- Agnieszka Czachor z Mielca interesuje się ludźmi. Lubi ich obserwować, ale
nie umie patrzeć im w oczy. Zazwyczaj po prostu spaceruje i myśli o tym, co
powinno być lepsze. Na co dzień chodzi do liceum i niedługo zmierzy się z
maturą. Ma nadzieję, że los sprawi jej jeszcze wiele niespodzianek takich jak
udział w X Factor oraz, że będzie mogła poznawać wielu interesujących ludzi,
którzy będą dla niej inspiracją.
Wiem, że to może trudne pytanie na tę
chwilę, ale jaką ścieżkę kariery chciałabyś obrać w najbliższej przyszłości?
Masz może w tej kwestii jakiś wzorzec?
- Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, bo dla mnie żadna kariera się
jeszcze nie zaczęła. Mam jednak nadzieję, że kiedyś będę mogła realizować swoje
cele i odnajdę swoją drogę przez życie. Oby była to droga z muzyką w tle, a
raczej przede wszystkim muzyką, której tłem będzie reszta życia.