piątek, 31 sierpnia 2012

Ladyhawke - Anxiety (2012)


Ladyhawke, zioom!


LADYHAWKE „ANXIETY” (Universal Music, 2012)
Ocena : 7 / 10

Nowozelandka długo kazała czekać na swój drugi album. (nie) Całe 4 lata. Pseudonim Pip Brown wziął się, co sama podkreśla, z kiczowatego filmu z lat 80-tych, w Polsce znanym pt. „Zaklęta w sokoła”. Do tych lat nawiązuje także brzmienie Ladyhawke kipiące od syntezatorów, do których doszły na nowej płycie gitary. Zawsze próbuję ograniczyć porównania do niezbędnego minimum, jednakże trudno nie uciec od „przeklętego” debiutu, a był on wyśmienity. Ale po kolei.
O Ladyhawke usłyszałem po raz pierwszy od użytkowniczki pewnego portalu muzyczno - społecznościowego. Pytając kogo przedstawia awatar owej użytkowniczki, a głupi myślałem że to jej własne zdjęcie, otrzymałem odpowiedź z nutą oburzenia „Ladyhawke, zioom!”. Tak zaczęła się moja przygoda muzyczna z Ladyhawke. Po świetnym debiucie z przebojowymi, jednakże w ujęciu indie - popowym, „Magic”, „Paris is Burning” czy „Manipulating Woman” oczekiwania były duże. Prace nad drugim albumem trwały 2 lata w studiu na Nowej Zelandii przy producenckim udziale Pascala Gabriela, znanego ze współpracy z Goldfrapp czy Kylie Minogue. „Anxiety”  rodził się w bólach: Nowozelandka wychodziła z tabletek antylękowych i miała obawy przed tym, co uda się jej stworzyć. Jednak tworzenie płyty okazało się formą terapii.  Album z niepokojem w tytule wyszedł w maju, chociaż miał ukazać się w marcu. Czyżby, pomyślałem życzeniowo, miało to oznaczać płytę „wakacyjną”? Takie to skojarzenia przywodziła mi „Ladyhawke”. Początek zaczyna się lekko, a połączenie gitar z elektroniką wypada obiecująco. „Sunday Drive” przypomina podobno autoplagiat z „Magic”, ale ja chyba jestem w tym przypadku głuchy. Zatem jedziemy na wakacje, tak mi się wydaje. Singiel „Black, White & Blue” dość oryginalny, ale nie przekonuje mnie. Dźwięk gitar wyhamowuje trochę przy najlepszym z tego albumu „Vaccine”. Opierając się o szybę śmiało możemy  “wake of happy air/ From all our dreams, all our dreams”. Dalej są wpadające w ucho “Blue Eyes” oraz „The Quick and the Dead”. Zwłaszcza w „The Quick…” słychać dopełniające się gitarę, elektronikę i wciągającą słuchacza w rytm perkusję. Trzeba też dodać, że na większości instrumentach grała Pip Brown. Należy przyznać, że utwory z płyty są trochę podobne do siebie, ale nie zlewają się ze sobą, jak twierdzą krytycy. Ale gdzie jest wspomniana wyżej terapia? Chociażby w tytułowym „Anxiety” są obecne w tekście pigułki przez, które artystka nie mogła wyjść z domu. Pojawia się również niepokój związany z tworzeniem i uzewnętrznianiem siebie -  „show me how to hide the voice in my head”. Ladyhawke zdaje się radzić ze swoimi lękami nieco stonowanymi, jak na nią, melodiami z przebijającymi się syntezatorami. Teksty może nie są wybitne, ale trudno o takie, jeśli chce się, co sama podkreśla, świadomie tworzyć indie – pop z radiowymi melodiami. Choć artystka zabiera nas w wakacyjną podróż, jednak czasami przejeżdżamy pod szaroniebieskim niebem i spoglądamy na zewnątrz przez uciekające ku dołowi szyby krople.
Ten album traktuję  jako próbę zmierzenia się ze sobą artystki, zarówno muzycznie jak i osobowościowo, a nie jako jej regres twórczy. Trzeba zauważyć przecież zmianę formy dokonaną odważnie i naprzeciw oczekiwaniom. Gdyby połączyć jaśniejsze elementy z obydwu albumów i lepiej, mimo wszystko, wprowadzić rockowe brzmienia do ladyhawkowej elektroniki, wyszłaby nam bardzo ciekawa płyta.
                                                                                                               Michał Machel

The Beach Boys - That's Why God Made The Radio (2012)



 The Beach Old Boys

THE BEACH BOYS "THAT'S WHY GOD MADE THE RADIO"
(Capitol, 2012)
OCENA: 5/10

The Beach Boys w zestawieniach najważniejszych wykonawców w historii muzyki popularnej lądują zazwyczaj „na pudle”. Najważniejszy album grupy dowodzonej od 51 lat (!) przez Briana Wilsona, Pet Sounds, triumfuje w wielu rankingach najlepszych płyt w dziejach (choćby w zestawieniach „New Musical Express” i „Mojo”). Po szesnastu latach fonograficznego milczenia giganci popu wracają z nową płytą. I jakoś nie widzę eksplozji entuzjazmu. O Polsce szkoda gadać - singiel z albumu, tytułowy That’s Wy God Made The Radio (ładny, ale brzmiący, jakby czas stanął w miejscu w okolicach 1965 roku) nawet nie wszedł do poczekalni listy radiowej Trójki – ale na świecie też nie ma rewelacji. Trzecie miejsce na liście płyt w Ameryce to najlepszy ich wynik od 1974, z drugiej strony jednak jak na tak oczekiwany album to średni wynik. No właśnie – czy na pewno aż tak oczekiwanym? Czy świat potrzebuje dziś The Beach Boys?
Starych płyt Plażowych Chłopców – bez wątpienia tak. Ciągle pozostają niewyczerpanym źródłem inspiracji dla artystów pop (moim zdaniem zwłaszcza tego ze słówkiem „indie”). Ale nowych, które brzmią dokładnie tak samo jak przed laty? Muzycy o statusie Briana Wilsona często starają się uciekać od tego, co robili kiedyś, chcąc udowodnić swoją artystyczną wszechstronność. Tymczasem na nowej płycie The Beach Boys dostajemy dosłownie wszystko, z czym nam się ta nazwa kojarzy. Mistrzowskie harmonie wokalne, znak rozpoznawczy grupy? Oczywiście w każdej piosence, a najefektowniej wypadają w The Private Life Of Bill And Sue. Utwór ze skromnym instrumentarium, to właśnie dopracowane do perfekcji harmonie „niosą” piosenkę. Urocze retro-ballady? Niech będzie Pacific Coast Highway, z ślicznym akompaniamentem fortepianu i smyków. Beztroskie kawałki ze słowami „wakacje”, „ocean” i „plaża” w tytułach? A jakże – jest Spring Vacation, w którym padają nawet magiczne słowa „good vibration”, ale o mocy dawnego przeboju nie ma mowy, a refren wypada niestety bardzo banalnie. Daybreak Over the Ocean, jedyna kompozycja Mike’a Love na płycie, to niestety kompletna porażka – przesłodzona, z sentymentalną gitarą akustyczną i akordeonem, lepiej sprawdziłby się na polskim prowincjonalnym dancingu, niż w klubie na kalifornijskiej plaży. W Beaches In Mind Beach Boys na chwilę odchodzą od klimatu lat sześćdziesiątych (zbliżając się do swoich dokonań z lat 80.) i brzmią zdecydowanie bardziej rockowo, niż w reszcie piosenek. Trochę bardziej współcześnie wypada również Isn't It Time – takich harmonii wokalnych już nie uświadczysz, ale i tak utwór może z powodzeniem konkurować na listach z dziełami indiepopowych gówniarzy. Raczej nie ma na to szans zamykający album, pomyślany najwyraźniej jako opus magnum płyty Summer’s Gone. Najdłuższa na płycie (ale i tak trwa tylko 4:41), cudowna ballada, pierwotnie pomyślana przez Wilsona jako zamknięcie ostatniego albumu zespołu. Niewątpliwie najmocniejszy punkt tej nierównej płyty.
Płyty, która z pewnością zachwyci najbardziej ortodoksyjnych fanów zespołu. Ale czy na pewno warto takie płyty tworzyć? Jeśli The Beach Boys robią na nich dokładnie to samo, co ponad czterdzieści lat temu? Czy sens jest sięgać po Radio, skoro można wybrać The Beach Boys Today, Pet Sounds, Surf’s Up, a nawet wydaną niedawno archiwalną SMiLE? Nie wiem i nie umiem odpowiedzieć.
Maciej Koprowicz