Jeśli interesujecie się współczesną polską literaturą,
powinno być wam znane nazwisko Grzegorza Kwiatkowskiego. Niespełna
trzydziestoletni poeta z Gdańska zdobył już sporą renomę w literackim światku,
ale najwyraźniej nie wyczerpuje to jego artystycznej ambicji i stara się
realizować także w innych dziedzinach sztuki. Podobnie jak słynny kolega po fachu,
Marcin Świetlicki, postawił na muzykę rockową. I muszę przyznać, że (moim
skromnym zdaniem - w przeciwieństwie do Świetlika) przed mikrofonem i z gitarą
w rękach radzi sobie równie dobrze, jak z piórem.
Kwiatkowski wraz ze swoim zespołem Trupa Trupa zaprezentował
właśnie drugi studyjny album, który wydaje się on być doskonałą pozycją dla
amatorów mrocznego, dość zakręconego, ale i klimatycznego alternatywnego rocka.
W dynamicznych momentach pobrzmiewa amerykańska alternatywa ze szkoły Steve’a
Albiniego – coś z Big Black, ale i z wczesnego Pixies można usłyszeć w
otwierającym całość i hate. see you again
to garażowe rąbanie w duchu Stoogesów. Nieco garażowo brzmi też dei, w którym słychać te bardziej
rockowe propozycje Nicka Cave’a. Zaskakuje spacerockowy miracle, który nie tylko muzycznie, ale i brzmieniowo przypomina
najlepsze momenty Hawkwind. I to właściwie tyle, jeśli chodzi o czadowe
kawałki. Trupa Trupa są przede wszystkim mistrzami nastroju. Fani post-rocka
(powiedzmy, że z okolic Slint) będą urzeczeni – zachwyca klimatyczne plumkanie
i dźwiękowy minimalizm, jak na przykład w influence.
Ale pod względem aranżacyjnym nie zawsze hołdują zasadzie less is more – strzałem w dziesiątkę
jest zaproszenie dwóch speców od dęciaków. Legenda yassu Mikołaj Trzaska
smakowicie ubarwił swoją saksofonową improwizacją dei, natomiast trębacz Tomasz Ziętek (były członek Pink Freud,
znany ze współpracy m.in. ze Strachami Na Lachy) nadał klimatu i hate i over.
Jak widzicie – wszystko pięknie. A jednak album ma jeden
poważny mankament, wytykany chyba we wszystkich recenzjach płyt zespołu. Jeden
z najbardziej utalentowanych polskich poetów postawił w tekstach na angielski. Nie
wątpię, że grupa ma szansę na dostrzeżenie na scenie międzynarodowej, niemniej
jednak szkoda, że fani polskiej muzyki alternatywnej (którzy niekoniecznie
muszą być grupą tożsamą z konsumentami współczesnej literatury) tracą szansę
zapoznania się ze świetną liryką lidera. Bo tak na dobrą sprawę mało który
polski słuchacz wsłuchuje się w anglojęzyczne teksty.
Płyta „Zeus. Nie żyje” wbrew tytułowi odniosła wielki sukces i
zapewniła mu wielki wzrost popularności. Łódzki raper mówi o
emocjach towarzyszących powstawaniu płyty, jak wydostał się z dołka i jak żyje, a żyje mu się, wbrew tytułowi płyty, bardzo dobrze.
Skąd zabawa kropką w tytule płyty?
- W ten sposób wyodrębniona
została nazwa albumu i mój pseudonim. Ciekawie to wygląda graficznie. Na pewno
jest to dla mnie zamknięcie jakiegoś etapu i nawet jeśli nie ma mnie na
okładce, moi słuchacze odnajdują tam obecność Zeusa. Jest to bardzo
symboliczna, ważna dla mnie płyta. Tyle się wokół mnie wydarzyło, że mogę
powiedzieć, że jakiś Zeus na pewno nie żyje.
Rozgraniczasz Zeusa artystę i Kamila Rutkowskiego dość silnie.
- Rozgraniczam te dwie
przestrzenie. Kiedyś zastanowiłem się nad tym i to faktycznie taki paradoks, że
jak wchodzę na scenę jestem pewny siebie i potrafię mówić do ludzi nawet najgłupsze
rzeczy, nie czując dyskomfortu. Jednak kiedy zaczepią mnie na ulicy i chcą
zrobić zdjęcie albo poznają, że ja to ja
i zagadają, wtedy czuję się trochę speszony. Będąc zaczepionym na ulicy, czuję
się trochę nieswojo. To dzieje się tak nagle, że czuję się jakoś taki zahukany.
Tego typu osób co Ty w polskim rapie jest bardzo mało. Raperzy
przybierają jakąś formę autokreacji?
- Wiele razy zaskoczyłem się mile
bądź też nie w tej kwestii. Niemile np. kiedy pozytywny dla mnie raper okazał
się chamem i burakiem. Z kolei jakiś bardzo hardcorowy raper sprawiający wrażenie
typa, z którym nie chciałbym mieć nic do czynienia okazał się mega sympatycznym
człowiekiem. Nie ma reguł.
Jesteś jednym z polskich raperów, których płyty są wysoko na Olisie.
Myślisz, że szczerość i ekshibicjonizm wpłynęły na tak dobrą sprzedaż płyty?
- Pomijając dużą promocję, która
towarzyszy tej płycie to wszystko na pewno trafiło do ludzi. Mój ekshibicjonizm
jest faktycznie spory, jak na wszystkich moich płytach zresztą. Na tej płycie
zamierzałem powiedzieć wszystko, co wydawało mi się ważne. Miałem podczas
nagrywania tego albumu często myśli, że będzie to moja ostatnia legalna płyta,
więc niewiele miałem do stracenia. Po prostu ludzie widzą, że to jest szczere. Na
pewno ta szczerość i jakaś uniwersalność przekazu w wielu utworach z tego
albumu w jakiś sposób działa na sprzedaż i moja obecną popularność.
Kiedy tak naprawdę zdałeś sobie sprawę, że jesteś w depresji?
- Nie miałem jej zdiagnozowanej,
ponieważ nie znoszę lekarzy. Dużo ludzi nie ma z tym problemu, ja jednak mam.
To nie jest jakoś chwalebne, ale przez półtora roku miałem bardzo duże
sinusoidy nastrojów. Niezależnie od tego, co się działo w moim życiu, potrafiłem
jednego dnia przejść z megaeuforii do megadołu bez wpływu żadnych czynników zewnętrznych.
Wiedziałem, że coś się ze mną dzieje. Starałem się coś ze sobą zrobić. Nie
wiem, zająć się czymś, ale nie potrafiłem się z tego wyciągnąć. To było trudne.
Zastanawiałem się na pójściem do psychologa jeszcze ponad rok temu. Pojawiały
się jeszcze jakieś problemy, bo te emocje, tamten czas wracały i naprawdę źle
się z tym czułem. Wiedziałem tylko, że muszę skończyć tę płytę. To była dla
mnie najważniejsza rzecz. Mówiłem sobie - skończyć album, wziąć się za siebie i
naprawdę popracować nad sobą. To odkładanie na dalszy plan kwestii zdrowotnych
było bardzo lekkomyślne, ale tak właśnie zrobiłem. Wyszło tak, że moje
samopoczucie poprawiło się na tyle, że zmotywowałem się nawet do założenia
firmy Pierwszy Milion. To też w pewien sposób mnie napędza, bo mam więcej
obowiązków, które dają mi mniej czasu na jakieś destrukcyjne przemyślenia,
które niszczą mi głowę i moje samopoczucie. Za dużo myślę o niektórych
rzeczach, nawet tych egzystencjalnych, dotyczących życia, śmierci itd. Mam
refleksyjną naturę, niestety do niczego wielkiego tak naprawdę w tych
refleksjach finalnie nie dochodzę.
Było tak, że zamykasz się w domu i nie masz na nic ochoty? Jak to
wyglądało?
- Moja dziewczyna siedziała w
pracy od rana do wieczora. Ja siedziałem w domu. Wszystko polegało na tym, że nie miałem
wystarczającej ilości koncertów, żeby mieć pieniądze na spokojne życie.
Myślałem już wtedy o tym, żeby robić kolejną płytę. Mnóstwo takich rzeczy się działo.
Siedziałem zupełnie sam, nie chciałem nikogo widzieć, nie odpisywałem na maile.
Nawet na zawierające jakieś miłe słowa o mojej muzyce nie chciało mi się
odpisywać. Zero komunikacji z kimkolwiek. Nie miałem też facebooka. Założyłem
go dopiero 1,5 roku temu. To był naprawdę taki moment, w którym nic mi się nie
chciało.
Pomyślałbyś wtedy, że nagrasz płytę, która w dodatku odniesie taki
sukces?
- Nie myślałem o tym w ogóle, bo
nie mogłem się zebrać do pisania. W sumie nagrywam dosyć sporo, a miałem taki okres
około 9 miesięcy kiedy nie mogłem nic napisać. Po prostu nic. Powstawały
pojedyncze wersy. Nie mogłem złożyć z tego całego numeru. Siedziałem czasami po
parę godzin zmuszając się do napisania czegoś, ale nic z tego nie wychodziło. Jakieś
tragicznie słabe rzeczy powstawały w wyniku tego zmuszania. Byłem tym totalnie
przerażony, co też mnie jeszcze bardziej demotywowało. Każdego dnia rozliczałem
się ze sobą – „To jest kolejny dzień, znowu nic nie napisałem, jestem do
niczego. Chciałem żyć z muzyki, nie stać mnie na głupie piwo. Nic mi totalnie
nie wychodzi. Nie mogę napisać nawet zasranego tekstu”. I każdego dnia się tak
samo katowałem. To się samo nakręcało. Paranoja.
Był taki jeden moment, który spowodował, że wszystko zaczęło iść w
dobrym kierunku?
- Jeszcze będąc w Anglii, ale już po zerwaniu z poprzednią
dziewczyną, napisałem pierwszą
zwrotkę do „Znasz mnie”. To był pierwszy tekst jaki powstał
na tę płytę. Wcześniej miałem tylko jakieś pomysły na refreny, jakieś elementy,
które powracały. Później była „Hipotermia”, „Symfonia smaków”. Ze sprawami w
nich zawartymi zmagałem się miesiącami. Potrafiłem 2 miesiące analizować
elementy do „Symfonii smaków”, skupiając się na poprzednim związku. Raniąc
dziewczynę, z którą jestem teraz. Na początku nowego związku zebrałem się w
końcu, żeby wypluć z siebie te złe emocje. To był ciężki okres. Taki mega przełom
z kolei nastąpił tak naprawdę w ostatnie wakacje. Pojechałem do Norwegii do znajomego
na krótko, jakieś 4-5 dni. Energia, z którą on mówił o tym jak wszystko sobie
tam poukładał, jak żyje, jak to miejsce wpłynęło na niego udzieliła się mi. To
jest osoba, którą znam od wielu lat, raper Rebel z oldskulowego składu
Vademecum z Łodzi. On miał bardzo trudny charakter. Był z niego taki hulaka, zabijaka,
a tam stał się spokojniejszy i rozmawiał w już inny sposób o różnych rzeczach.
Potem wróciłem do Łodzi i postanowiłem sobie, że jak nie nagram, to nie nagram,
po prostu. Miałem wtedy podejść do tego spokojnie, prowadzić normalne życie. Pogodziłem
się jakoś z tym, że nie postawiłem na to całego życia, może mam jakąś inną
przyszłość i nie powinienem się tym tak stresować. Uświadomiłem sobie, że nie
mogę dalej zabijać siebie, dosłownie i w przenośni. Tylko dlatego, że nie mogę
napisać tekstu na płytę. Może to nie jest moje życie, może ja po prostu lubię
muzykę, a nie dla mnie jest kariera. Tak sobie mówiłem. W tym momencie jakby
odblokowałem się, powstał jeden tekst, potem drugi. Łatwo zaczynały przychodzić
pomysły. „Gwiazdy”, „Świt”, „Tony Halik” powstały w tamtym okresie. Miałem
jeszcze jakieś problemy, ale już inaczej do nich podchodziłem.
Jakiego numeru przed depresją byś się po sobie nie spodziewał na „Zeus.
Nie żyje.”?
- Myślę, że byłaby to „Symfonia
smaków”. Myślałem, że faktycznie tamten związek był trwały. „Symfonia smaków”
jest końcem pewnej trylogii. Ten długotrwający związek się jednak skończył.
Chyba tego i w konsekwencji też tego numeru najmniej bym się spodziewał.
Charakterystyczny gest wytarcia nosa na początku teledysku do „Hipotermii”
coś oznaczał?
- Nie, to nic nie oznacza. Po
prostu podtarłem sobie nos. A masz jakąś interpretację?
Branie jakichś środków. Feta? Jeszcze te zwierzątka biegające po
pokoju, oznaka jakiejś
psychofazy po zażywaniu?
- Nie, ja jestem w ogóle antynarkotykowy.
Nigdy nie brałem niczego innego poza marihuaną. Nie nadaję się do niej zresztą.
To nie dla mnie, aczkolwiek popieram legalizację, ale to nieistotne. Jakby
szukać teraz na siłę jakiegoś dna, to ja praktycznie przez rok brałem tabakę. Miałem
na nią megafazę co było bardzo głupie, bo jestem alergikiem. Byłem kretynem,
nie wiem gdzie miałem głowę, że się w to wciągnąłem. Już jej jednak nie biorę,
jestem wolny od tego nałogu. Jeszcze jedną nałogową rzeczą było picie dużej
ilości napojów energetyzujących. Dochodziło do takich ekstremów kiedy łączyłem
dziennie tabakę i półtora litra energetyka. To już była tak jakby narkomania.
Teraz nie biorę już takich rzeczy. Kupuję sobie tylko napój izotoniczny, żeby
dostarczyć minerały. Jestem teraz antyużywkowy i nie mam potrzeby sięgać po
tego typu rzeczy.
Nie pijesz obecnie alkoholu. Jak wygląda świat koncertowy oczami
abstynenta?
- Bardzo dobrze, bardzo w
porządku. Kiedyś ludzie starali się mnie namawiać do picia, ale dowiadując się,
że nie piję, przestali. Na początku odczuwałem jakąś presję ze strony środowiska,
kolegów, ale w tym momencie nie ma jej. Przełamałem się z pół roku temu w tej
kwestii, żeby po prostu ze swoją dziewczyną napić się wina, potem piwa.
Odstręczało mnie picie alkoholu, bo kiedyś nie potrafiłem się zatrzymać. Mogłem
wyjść na dwa piwa i skończyć z pieniędzmi wybranymi z karty. Potrafiłem pójść
na piechotę dwa przystanki byle tylko wypłacić pieniądze z bankomatu. Chore
opcje. Nie znałem totalnie umiaru. Niszczysz się byle tylko nachlać się.
Ostatnio napiłem się tylko na Sylwestra tego roku. Nie tykam w ogóle wódki,
whisky, żadnych mocnych alkoholi. Wymyśliłem sobie, że mogę wypić jedno piwo,
ale właściwie nawet jego nie piję. Czasami tylko podczas spotkania ze znajomymi
się piwa napiję. W trasie, przed koncertem w ogóle nie piję. Muszę być trzeźwy,
w pełni ogarniać co się dzieje i profesjonalnie się zachować przez cały
wieczór. Najważniejszy jest wtedy koncert i ludzie, którzy przyszli. Jak gramy
dwa koncerty pod rząd, to po koncercie też nie piję, żeby być w formie na drugi
dzień. Jakoś to mija bez wypitego alkoholu. Śmiesznie się obserwuje pewne
sytuacje nie pijąc. Ciekawe, że ci którzy myślą, że są pijani czasem sprawiają
wrażenie trzeźwych, a ci udający trzeźwych są bardzo pijani.
A propos tego chłopaki supportujący twój koncert trochę gubili rytm…
- Nie widziałem tego. Jeżeli
nawet tak było – zdarza się. Znam to z autopsji (śmiech). Graliśmy kiedyś, za
starych czasów na festiwalu Meeting of Styles w Łodzi, gdzie mieliśmy wejść na
dwa numery. Byliśmy wtedy twardą, hardcorową ekipą. Weszło nas dwudziestu na
scenę i prawie z niej pospadaliśmy. Były takie przeżycia, mamy to za sobą, więc
rozumiem takie sytuacje.
Zamieściłeś w sieci nowy numer "Każdy ma problem do Z" niepublikowany na płycie. Będzie ich
więcej?
- Mam jeszcze 2 numery, które są
nagrane w studiu i 2 demówki nagrane w domu. Mam jeszcze jakieś pomysły nie klejące
się koncepcyjnie do przyszłej płyty, o której sobie powoli myślę. Chciałbym
sobie po prostu nagrać te numery. Myślę też, że będziemy puszczać jeszcze jakieś
tracki dla ludzi.
Chciałbyś w przyszłości stworzyć jakiś kawałek we współpracy z kimś
wykonującym np.
muzykę elektroniczną?
- Nie myślałem przy żadnej
płycie, że muszę coś zmienić albo być jakimś innowatorem. Kimś wnoszącym coś
niesamowitego. Chciałem być oryginalny, ale zawsze jednak kierowałem się swoimi
inspiracjami, a mam z czego czerpać. Nawet te elementy elektroniczne, które są
na tej płycie np. w „Strumieniu” po prostu przyszły naturalnie. Co do naszej
wytwórni, w przyszłości jestem otwarty na taką współpracę. Może jeszcze nie w
tym roku, bo na razie zajmujemy się projektami Harego i Joteste. Jeśli
zgłaszający się do nas ludzie będą pomysłowi, a my będziemy w stanie im pomóc,
zapewnić promocję, to z chęcią zrobimy to.
A jakieś remiksy kawałków z płyty?
- Mam pomysł na fajne remiksy
paru numerów z tej płyty i odzywałem się do paru producentów. Zobaczymy co
zaproponują. Niekoniecznie nawet czysto hiphopowe remiksy. Uwielbiam tę formę,
wywrócenia kawałka na lewą stronę i stworzenia totalnie innej interpretacji.
Niecierpliwie więc będę czekał na te remiksy. Będę bardzo zadowolony ze stworzenia
jakiejś szalonej interpretacji numerów z płyty. Chyba będziemy myśleć poważnie,
żeby też coś takiego ludziom dać. Wrzuciliśmy np. remiks Zbyla, za friko,
totalnie za darmo, dla ludzi. Będziemy kombinować, żeby dać ludziom nie tylko
muzykę, którą sprzedajemy, ale też dać ludziom coś ot tak, po prostu.
Studiowałeś dość dużo kierunków. Co to było?
- To było tak: po liceum
poszedłem na filozofię na Uniwersytet Łódzki, przetrwałem pół roku, wywalili
mnie po pierwszej sesji. Poszedłem później, żeby nie iść do wojska, do studium
na informatykę, gdzie przetrwałem półtora roku. Chciałem znowu wrócić nam filozofię.
Tam byłem już na drugim roku i wtedy założyliśmy Pierwszy Milion. Powiedziałem sobie,
że nie chcę tam studiować. Rap zwyciężył. Potem znów poszedłem na informatykę,
do innego studium. Skończyłem ją, tylko bez dyplomu, tak jakby bez matury
skończyć liceum. Później poszedłem, żebym nie skłamał, chyba na hotelarstwo.
Złożyłem papiery, nigdy tam nie byłem. Dalej złożyłem papiery i byłem nawet na
paru zajęciach na politologii wirtualnej, kursie głównie przez internet. Mogłem
pominąć jakiś kierunek, ale skończyło się chyba na sześciu.
Długo zabierałem się za tę płytę, baardzo długo, bo
i za nią nie można chwycić ot tak po prostu i napisać parę słów. To tak jakby
próbowało się coś całkowicie nieokreślonego przedstawić w jeden wyraźny sposób.
Wtedy to płyta Drekotów byłaby tylko rozmytym obrazem przeróżnych dźwięków.
Podczas gdy pędzel trzech drekotowych panien nie tyle co nakreśla nam klucz do
odczytania tej płyty, co w podpis na dole obrazu wmalowuje kocie oko znacząco
mrugające, żeby odebrać „Persentynę” niejednoznacznie. Tak żeby odbiorca
pokazał wyciągnięty język poważniejszym sąsiednim obrazom o pewniejszym,
bardziej jednoznacznym wydźwięku.
Mógłbym spróbować wysilić się na mniej lub bardziej
abstrakcyjne opisy utworów czy całej płyty, ale zamieniłoby to spacer przez
niespokojny wyciem wiatru i zacinającym deszczem las na wędrówkę całkowicie
spokojną łąką. Muzyka Drekotów jest wystarczająco pobudzająca wyobraźnię i
cokolwiek śmiesznie wygląda przy niej próba wyrażenia jej obrazem. Co zresztą
widać powyżej.
Za tą trudną do sklasyfikowania płytą stoi Ola
Rzepka, inicjatorka całego projektu grająca prędzej w Pogodnie czy Alte Zachen.
Toperkusistka, chociaż także z
inklinacjami ku śpiewowi, przed czym wzbraniała się, ale w końcu słusznie uległa.
Rzepka swego czasu resetowała się na imprezach techno w katowickim Mega Clubie,
co może jakoś tłumaczyć dziwne dźwiękowe połączenia na „Persentynie”… w każdym
razie ta Rzepka zaprosiła do współpracy Magdę Turłaj znaną z Kawałka Kulki i
nieco później, po dość długich poszukiwaniach (niedziwne, skoro w głowie kołatały
jej tak nietypowe dźwięki), Zosz Chabierę. W produkcji Oli Rzepce pomagał Kuba
Łuka. Masteringiem zaś zajął się sam Marcin Bors. To tyle, jeśli chodzi o
sprawców płyty, w której udało się połączyć punkową duszę dziewczyn z
brzmieniem syntezatorów. Sposób na promocję Rzepka też miała niezły, bo
dołączyła się w roli supportu m. in. do koncertującej Julii Marcell, dzięki
czemu poznałem Drekoty.
Album, który wyszedł swoją drogą w moje urodziny,
zaczyna niepokojący „Listopad” . Tutaj perkusja z elektroniką brzmi całkiem
harmonijnie. Jednak tekst piosenki, podobnie jak w innych utworach, jest
nastawiony na przeżywanie chwili, dając wielkie możliwości różnorakiej jego
interpretacji albo, co bardziej prawdopodobne, jej braku. Nie jest to
konieczne, bo mają one zdaje się punktowo kierować wyobraźnię na coraz to nowe
skojarzenia. Kwintesencją „Persentyny” jest „Parestezja”, czyli czucie opaczne.
Już sam tytuł piosenki pomaga w odbiorze płyty. Dźwięki mrowią nas, szybko
zmieniają temperaturę, powodują drętwienie. A to wszystko powodowane ma być,
jak mówi definicja parestezji, zaburzeniami psychicznymi. Mogą je wzmagać
teksty typu „nieprzesadnie słońce świeci, niedopałek na chodniku”, zalatujące
majakami. Dalej utwierdza nas w skrajnych obrazach, które przynosi płyta,
nieznośne skrzypienie złączone z pianinem i lekką perkusją w „Skrzypię”, która
zdaje się formować przez wybijanie rytmu kolejne wyśpiewywane słowa. Takie mam
wrażenie przynajmniej. Nieźle, zaburzenia i mnie się już tykają chyba. „Raut”,
totalnie antyrautowy w brzmieniu, coraz bardziej przypomina spacer obłąkanego
„banity” ze świata normalnych ludzi. Taki bal w akompaniamencie miarowego
uderzania klawiszy pianina. Szamotanina dźwięków przynosi jakieś pęki kluczy.
Coraz lepiej ze mną, klucze w ciemnym pomieszczeniu zamykają mi przestrzeń.
Dobrze, że szybko otwiera ją „Masłem”.
O niejednorodności płyty świadczy właśnie płynne
przejście z lekka psychodelicznych klimatów do wspomnianego „Masłem” czy
elektronicznego „Tramwaju”, który przynosi na myśl stare gry wideo.
Potwierdzone to zostaje zresztą w teledysku, w którym Kazik wtrąca swoje 12
groszy. Dalszym potwierdzeniem planowanej niekonsekwencji jest spokojniejsze,
dość melodyjne, zaburzone tylko głosem jakby z tła, „Za”. To tylko pozór jednak, bo jeszcze w tym
kawałku pojawiają się krzyki, które znów jakby przynosiły wykrzywione
perkusyjno – syntezatorowe dźwięki. Instrumentalne „Continuum” przywraca
spokój, już mniej zakłócany w „Planie B”, no chyba że frazą „lubię mieć
scyzoryk w torebce”. Wędrówkę przez „Persentynę” łagodzi przyjemny, domowy wręcz
melodycznie „Powrót”, wkładający „głowę w kieszeń”. Kończący „Szary” uspokaja i
kładzie spać dzwonkami utrudzonego słuchacza. Zasypia on jednak paradoksalnie
szybko i dobrze, choć Drekoty nie byłyby sobą, gdyby nie rozstroiły tego
elektroniką na końcu utworu.
Wypracowany przez dziewczyny styl może odpychać,
wywoływać wrażenie przypadkowości. Jednak jest ona wprowadzana całkiem
świadomie. Pomysł na obmyśloną przypadkowość Ola Rzepka miała zatem genialny.
Na początku także mi album wydawał się trochę pozlepiany, jednak po dokładnym
wsłuchaniu się można było zobaczyć punkty styczne poszczególnych piosenek. Bo
już o ściśle określonym wydźwięku płyty nie można mówić. I o to zdaje się
chodziło Drekotom – stworzyć muzyczną szafę na różną pogodę. Przyczepiłbym się
tylko do braku jednego lub dwóch od razu wpadających do głowy kawałków, chyba
jednak możliwych do stworzenia, nawet w „drekotowej” zaburzonej konwencji.
Tak więc, zdaje się niespójną całość, można było
poprowadzić różnymi doświadczeniami jak urojenie, choroba psychiczna czy wyszumienie
się jak w „Tramwaju”, przez uspokojenie się, żeby na końcu móc popaść w
niezakłócony sen. Te doświadczenia, jeśli chodzi o wywołane skojarzenia, tworzą
dość pasujące do siebie części „Persentyny”. Jednak dość to wszystko niełatwe w
odbiorze i być może, a nawet bardzo mocno możliwe, że wszystkie wrażenia
opisane wyżej mogą autorki płyty bardzo zdziwić. Jednak ja już się żadnym
dźwiękiem od Drekotów nie zdziwię…?
Michał Machel P. S. Autor przeprasza za objętość recenzji jak i za
oszukanie czytelnika – otóż miał nie posiłkować się mentalnymi obrazami, co mu
ostatecznie nie wyszło. Jednak ma usprawiedliwienie, to wina „Persentyny”.