piątek, 19 lipca 2013

Trupa Trupa - ++ (2013)


Gitarą i piórem

TRUPA TRUPA "++"
(wydawnictwo niezależne, 2013)
OCENA: 8/10




 
Jeśli interesujecie się współczesną polską literaturą, powinno być wam znane nazwisko Grzegorza Kwiatkowskiego. Niespełna trzydziestoletni poeta z Gdańska zdobył już sporą renomę w literackim światku, ale najwyraźniej nie wyczerpuje to jego artystycznej ambicji i stara się realizować także w innych dziedzinach sztuki. Podobnie jak słynny kolega po fachu, Marcin Świetlicki, postawił na muzykę rockową. I muszę przyznać, że (moim skromnym zdaniem - w przeciwieństwie do Świetlika) przed mikrofonem i z gitarą w rękach radzi sobie równie dobrze, jak z piórem.
Kwiatkowski wraz ze swoim zespołem Trupa Trupa zaprezentował właśnie drugi studyjny album, który wydaje się on być doskonałą pozycją dla amatorów mrocznego, dość zakręconego, ale i klimatycznego alternatywnego rocka. W dynamicznych momentach pobrzmiewa amerykańska alternatywa ze szkoły Steve’a Albiniego – coś z Big Black, ale i z wczesnego Pixies można usłyszeć w otwierającym całość i hate. see you again to garażowe rąbanie w duchu Stoogesów. Nieco garażowo brzmi też dei, w którym słychać te bardziej rockowe propozycje Nicka Cave’a. Zaskakuje spacerockowy miracle, który nie tylko muzycznie, ale i brzmieniowo przypomina najlepsze momenty Hawkwind. I to właściwie tyle, jeśli chodzi o czadowe kawałki. Trupa Trupa są przede wszystkim mistrzami nastroju. Fani post-rocka (powiedzmy, że z okolic Slint) będą urzeczeni – zachwyca klimatyczne plumkanie i dźwiękowy minimalizm, jak na przykład w influence. Ale pod względem aranżacyjnym nie zawsze hołdują zasadzie less is more – strzałem w dziesiątkę jest zaproszenie dwóch speców od dęciaków. Legenda yassu Mikołaj Trzaska smakowicie ubarwił swoją saksofonową improwizacją dei, natomiast trębacz Tomasz Ziętek (były członek Pink Freud, znany ze współpracy m.in. ze Strachami Na Lachy) nadał klimatu i hate i over.
Jak widzicie – wszystko pięknie. A jednak album ma jeden poważny mankament, wytykany chyba we wszystkich recenzjach płyt zespołu. Jeden z najbardziej utalentowanych polskich poetów postawił w tekstach na angielski. Nie wątpię, że grupa ma szansę na dostrzeżenie na scenie międzynarodowej, niemniej jednak szkoda, że fani polskiej muzyki alternatywnej (którzy niekoniecznie muszą być grupą tożsamą z konsumentami współczesnej literatury) tracą szansę zapoznania się ze świetną liryką lidera. Bo tak na dobrą sprawę mało który polski słuchacz wsłuchuje się w anglojęzyczne teksty.

Maciej Koprowicz

poniedziałek, 15 lipca 2013

Wywiad z Zeusem



Depresja rapera

Fot. Filip Majewski
Płyta „Zeus. Nie żyje” wbrew tytułowi odniosła wielki sukces i zapewniła mu wielki wzrost popularności. Łódzki raper mówi o emocjach towarzyszących powstawaniu płyty, jak wydostał się z dołka i jak żyje, a żyje mu się, wbrew tytułowi płyty, bardzo dobrze. 

Skąd zabawa kropką w tytule płyty?

- W ten sposób wyodrębniona została nazwa albumu i mój pseudonim. Ciekawie to wygląda graficznie. Na pewno jest to dla mnie zamknięcie jakiegoś etapu i nawet jeśli nie ma mnie na okładce, moi słuchacze odnajdują tam obecność Zeusa. Jest to bardzo symboliczna, ważna dla mnie płyta. Tyle się wokół mnie wydarzyło, że mogę powiedzieć, że jakiś Zeus na pewno nie żyje.

Rozgraniczasz Zeusa artystę i Kamila Rutkowskiego dość silnie.

- Rozgraniczam te dwie przestrzenie. Kiedyś zastanowiłem się nad tym i to faktycznie taki paradoks, że jak wchodzę na scenę jestem pewny siebie i potrafię mówić do ludzi nawet najgłupsze rzeczy, nie czując dyskomfortu. Jednak kiedy zaczepią mnie na ulicy i chcą zrobić zdjęcie albo poznają, że ja to ja i zagadają, wtedy czuję się trochę speszony. Będąc zaczepionym na ulicy, czuję się trochę nieswojo. To dzieje się tak nagle, że czuję się jakoś taki zahukany.

Tego typu osób co Ty w polskim rapie jest bardzo mało. Raperzy przybierają jakąś formę autokreacji?

- Wiele razy zaskoczyłem się mile bądź też nie w tej kwestii. Niemile np. kiedy pozytywny dla mnie raper okazał się chamem i burakiem. Z kolei jakiś bardzo hardcorowy raper sprawiający wrażenie typa, z którym nie chciałbym mieć nic do czynienia okazał się mega sympatycznym człowiekiem. Nie ma reguł.

Jesteś jednym z polskich raperów, których płyty są wysoko na Olisie. Myślisz, że szczerość i ekshibicjonizm wpłynęły na tak dobrą sprzedaż płyty?

- Pomijając dużą promocję, która towarzyszy tej płycie to wszystko na pewno trafiło do ludzi. Mój ekshibicjonizm jest faktycznie spory, jak na wszystkich moich płytach zresztą. Na tej płycie zamierzałem powiedzieć wszystko, co wydawało mi się ważne. Miałem podczas nagrywania tego albumu często myśli, że będzie to moja ostatnia legalna płyta, więc niewiele miałem do stracenia. Po prostu ludzie widzą, że to jest szczere. Na pewno ta szczerość i jakaś uniwersalność przekazu w wielu utworach z tego albumu w jakiś sposób działa na sprzedaż i moja obecną popularność.

Kiedy tak naprawdę zdałeś sobie sprawę, że jesteś w depresji?

- Nie miałem jej zdiagnozowanej, ponieważ nie znoszę lekarzy. Dużo ludzi nie ma z tym problemu, ja jednak mam. To nie jest jakoś chwalebne, ale przez półtora roku miałem bardzo duże sinusoidy nastrojów. Niezależnie od tego, co się działo w moim życiu, potrafiłem jednego dnia przejść z megaeuforii do megadołu bez wpływu żadnych czynników zewnętrznych. Wiedziałem, że coś się ze mną dzieje. Starałem się coś ze sobą zrobić. Nie wiem, zająć się czymś, ale nie potrafiłem się z tego wyciągnąć. To było trudne. Zastanawiałem się na pójściem do psychologa jeszcze ponad rok temu. Pojawiały się jeszcze jakieś problemy, bo te emocje, tamten czas wracały i naprawdę źle się z tym czułem. Wiedziałem tylko, że muszę skończyć tę płytę. To była dla mnie najważniejsza rzecz. Mówiłem sobie - skończyć album, wziąć się za siebie i naprawdę popracować nad sobą. To odkładanie na dalszy plan kwestii zdrowotnych było bardzo lekkomyślne, ale tak właśnie zrobiłem. Wyszło tak, że moje samopoczucie poprawiło się na tyle, że zmotywowałem się nawet do założenia firmy Pierwszy Milion. To też w pewien sposób mnie napędza, bo mam więcej obowiązków, które dają mi mniej czasu na jakieś destrukcyjne przemyślenia, które niszczą mi głowę i moje samopoczucie. Za dużo myślę o niektórych rzeczach, nawet tych egzystencjalnych, dotyczących życia, śmierci itd. Mam refleksyjną naturę, niestety do niczego wielkiego tak naprawdę w tych refleksjach finalnie nie dochodzę.

Było tak, że zamykasz się w domu i nie masz na nic ochoty? Jak to wyglądało?

- Moja dziewczyna siedziała w pracy od rana do wieczora. Ja siedziałem w domu. Wszystko polegało na tym, że nie miałem wystarczającej ilości koncertów, żeby mieć pieniądze na spokojne życie. Myślałem już wtedy o tym, żeby robić kolejną płytę. Mnóstwo takich rzeczy się działo. Siedziałem zupełnie sam, nie chciałem nikogo widzieć, nie odpisywałem na maile. Nawet na zawierające jakieś miłe słowa o mojej muzyce nie chciało mi się odpisywać. Zero komunikacji z kimkolwiek. Nie miałem też facebooka. Założyłem go dopiero 1,5 roku temu. To był naprawdę taki moment, w którym nic mi się nie chciało.

Pomyślałbyś wtedy, że nagrasz płytę, która w dodatku odniesie taki sukces?

- Nie myślałem o tym w ogóle, bo nie mogłem się zebrać do pisania. W sumie nagrywam dosyć sporo, a miałem taki okres około 9 miesięcy kiedy nie mogłem nic napisać. Po prostu nic. Powstawały pojedyncze wersy. Nie mogłem złożyć z tego całego numeru. Siedziałem czasami po parę godzin zmuszając się do napisania czegoś, ale nic z tego nie wychodziło. Jakieś tragicznie słabe rzeczy powstawały w wyniku tego zmuszania. Byłem tym totalnie przerażony, co też mnie jeszcze bardziej demotywowało. Każdego dnia rozliczałem się ze sobą – „To jest kolejny dzień, znowu nic nie napisałem, jestem do niczego. Chciałem żyć z muzyki, nie stać mnie na głupie piwo. Nic mi totalnie nie wychodzi. Nie mogę napisać nawet zasranego tekstu”. I każdego dnia się tak samo katowałem. To się samo nakręcało. Paranoja.

Był taki jeden moment, który spowodował, że wszystko zaczęło iść w dobrym kierunku?

- Jeszcze będąc w Anglii, ale już po zerwaniu z poprzednią dziewczyną, napisałem pierwszą
zwrotkę do „Znasz mnie”. To był pierwszy tekst jaki powstał na tę płytę. Wcześniej miałem tylko jakieś pomysły na refreny, jakieś elementy, które powracały. Później była „Hipotermia”, „Symfonia smaków”. Ze sprawami w nich zawartymi zmagałem się miesiącami. Potrafiłem 2 miesiące analizować elementy do „Symfonii smaków”, skupiając się na poprzednim związku. Raniąc dziewczynę, z którą jestem teraz. Na początku nowego związku zebrałem się w końcu, żeby wypluć z siebie te złe emocje. To był ciężki okres. Taki mega przełom z kolei nastąpił tak naprawdę w ostatnie wakacje. Pojechałem do Norwegii do znajomego na krótko, jakieś 4-5 dni. Energia, z którą on mówił o tym jak wszystko sobie tam poukładał, jak żyje, jak to miejsce wpłynęło na niego udzieliła się mi. To jest osoba, którą znam od wielu lat, raper Rebel z oldskulowego składu Vademecum z Łodzi. On miał bardzo trudny charakter. Był z niego taki hulaka, zabijaka, a tam stał się spokojniejszy i rozmawiał w już inny sposób o różnych rzeczach. Potem wróciłem do Łodzi i postanowiłem sobie, że jak nie nagram, to nie nagram, po prostu. Miałem wtedy podejść do tego spokojnie, prowadzić normalne życie. Pogodziłem się jakoś z tym, że nie postawiłem na to całego życia, może mam jakąś inną przyszłość i nie powinienem się tym tak stresować. Uświadomiłem sobie, że nie mogę dalej zabijać siebie, dosłownie i w przenośni. Tylko dlatego, że nie mogę napisać tekstu na płytę. Może to nie jest moje życie, może ja po prostu lubię muzykę, a nie dla mnie jest kariera. Tak sobie mówiłem. W tym momencie jakby odblokowałem się, powstał jeden tekst, potem drugi. Łatwo zaczynały przychodzić pomysły. „Gwiazdy”, „Świt”, „Tony Halik” powstały w tamtym okresie. Miałem jeszcze jakieś problemy, ale już inaczej do nich podchodziłem.

Jakiego numeru przed depresją byś się po sobie nie spodziewał na „Zeus. Nie żyje.”?

- Myślę, że byłaby to „Symfonia smaków”. Myślałem, że faktycznie tamten związek był trwały. „Symfonia smaków” jest końcem pewnej trylogii. Ten długotrwający związek się jednak skończył. Chyba tego i w konsekwencji też tego numeru najmniej bym się spodziewał.

Charakterystyczny gest wytarcia nosa na początku teledysku do „Hipotermii” coś oznaczał?

- Nie, to nic nie oznacza. Po prostu podtarłem sobie nos. A masz jakąś interpretację?

Branie jakichś środków. Feta? Jeszcze te zwierzątka biegające po pokoju, oznaka jakiejś
psychofazy po zażywaniu?

- Nie, ja jestem w ogóle antynarkotykowy. Nigdy nie brałem niczego innego poza marihuaną. Nie nadaję się do niej zresztą. To nie dla mnie, aczkolwiek popieram legalizację, ale to nieistotne. Jakby szukać teraz na siłę jakiegoś dna, to ja praktycznie przez rok brałem tabakę. Miałem na nią megafazę co było bardzo głupie, bo jestem alergikiem. Byłem kretynem, nie wiem gdzie miałem głowę, że się w to wciągnąłem. Już jej jednak nie biorę, jestem wolny od tego nałogu. Jeszcze jedną nałogową rzeczą było picie dużej ilości napojów energetyzujących. Dochodziło do takich ekstremów kiedy łączyłem dziennie tabakę i półtora litra energetyka. To już była tak jakby narkomania. Teraz nie biorę już takich rzeczy. Kupuję sobie tylko napój izotoniczny, żeby dostarczyć minerały. Jestem teraz antyużywkowy i nie mam potrzeby sięgać po tego typu rzeczy.

                                                                                                  Zeus - Hipotermia

Nie pijesz obecnie alkoholu. Jak wygląda świat koncertowy oczami abstynenta?

- Bardzo dobrze, bardzo w porządku. Kiedyś ludzie starali się mnie namawiać do picia, ale dowiadując się, że nie piję, przestali. Na początku odczuwałem jakąś presję ze strony środowiska, kolegów, ale w tym momencie nie ma jej. Przełamałem się z pół roku temu w tej kwestii, żeby po prostu ze swoją dziewczyną napić się wina, potem piwa. Odstręczało mnie picie alkoholu, bo kiedyś nie potrafiłem się zatrzymać. Mogłem wyjść na dwa piwa i skończyć z pieniędzmi wybranymi z karty. Potrafiłem pójść na piechotę dwa przystanki byle tylko wypłacić pieniądze z bankomatu. Chore opcje. Nie znałem totalnie umiaru. Niszczysz się byle tylko nachlać się. Ostatnio napiłem się tylko na Sylwestra tego roku. Nie tykam w ogóle wódki, whisky, żadnych mocnych alkoholi. Wymyśliłem sobie, że mogę wypić jedno piwo, ale właściwie nawet jego nie piję. Czasami tylko podczas spotkania ze znajomymi się piwa napiję. W trasie, przed koncertem w ogóle nie piję. Muszę być trzeźwy, w pełni ogarniać co się dzieje i profesjonalnie się zachować przez cały wieczór. Najważniejszy jest wtedy koncert i ludzie, którzy przyszli. Jak gramy dwa koncerty pod rząd, to po koncercie też nie piję, żeby być w formie na drugi dzień. Jakoś to mija bez wypitego alkoholu. Śmiesznie się obserwuje pewne sytuacje nie pijąc. Ciekawe, że ci którzy myślą, że są pijani czasem sprawiają wrażenie trzeźwych, a ci udający trzeźwych są bardzo pijani.

A propos tego chłopaki supportujący twój koncert trochę gubili rytm…

- Nie widziałem tego. Jeżeli nawet tak było – zdarza się. Znam to z autopsji (śmiech). Graliśmy kiedyś, za starych czasów na festiwalu Meeting of Styles w Łodzi, gdzie mieliśmy wejść na dwa numery. Byliśmy wtedy twardą, hardcorową ekipą. Weszło nas dwudziestu na scenę i prawie z niej pospadaliśmy. Były takie przeżycia, mamy to za sobą, więc rozumiem takie sytuacje.

Zamieściłeś w sieci nowy numer "Każdy ma problem do Z" niepublikowany na płycie. Będzie ich więcej?

- Mam jeszcze 2 numery, które są nagrane w studiu i 2 demówki nagrane w domu. Mam jeszcze jakieś pomysły nie klejące się koncepcyjnie do przyszłej płyty, o której sobie powoli myślę. Chciałbym sobie po prostu nagrać te numery. Myślę też, że będziemy puszczać jeszcze jakieś tracki dla ludzi.

Chciałbyś w przyszłości stworzyć jakiś kawałek we współpracy z kimś wykonującym np.
muzykę elektroniczną?

- Nie myślałem przy żadnej płycie, że muszę coś zmienić albo być jakimś innowatorem. Kimś wnoszącym coś niesamowitego. Chciałem być oryginalny, ale zawsze jednak kierowałem się swoimi inspiracjami, a mam z czego czerpać. Nawet te elementy elektroniczne, które są na tej płycie np. w „Strumieniu” po prostu przyszły naturalnie. Co do naszej wytwórni, w przyszłości jestem otwarty na taką współpracę. Może jeszcze nie w tym roku, bo na razie zajmujemy się projektami Harego i Joteste. Jeśli zgłaszający się do nas ludzie będą pomysłowi, a my będziemy w stanie im pomóc, zapewnić promocję, to z chęcią zrobimy to.

A jakieś remiksy kawałków z płyty?

- Mam pomysł na fajne remiksy paru numerów z tej płyty i odzywałem się do paru producentów. Zobaczymy co zaproponują. Niekoniecznie nawet czysto hiphopowe remiksy. Uwielbiam tę formę, wywrócenia kawałka na lewą stronę i stworzenia totalnie innej interpretacji. Niecierpliwie więc będę czekał na te remiksy. Będę bardzo zadowolony ze stworzenia jakiejś szalonej interpretacji numerów z płyty. Chyba będziemy myśleć poważnie, żeby też coś takiego ludziom dać. Wrzuciliśmy np. remiks Zbyla, za friko, totalnie za darmo, dla ludzi. Będziemy kombinować, żeby dać ludziom nie tylko muzykę, którą sprzedajemy, ale też dać ludziom coś ot tak, po prostu.

Studiowałeś dość dużo kierunków. Co to było?

- To było tak: po liceum poszedłem na filozofię na Uniwersytet Łódzki, przetrwałem pół roku, wywalili mnie po pierwszej sesji. Poszedłem później, żeby nie iść do wojska, do studium na informatykę, gdzie przetrwałem półtora roku. Chciałem znowu wrócić nam filozofię. Tam byłem już na drugim roku i wtedy założyliśmy Pierwszy Milion. Powiedziałem sobie, że nie chcę tam studiować. Rap zwyciężył. Potem znów poszedłem na informatykę, do innego studium. Skończyłem ją, tylko bez dyplomu, tak jakby bez matury skończyć liceum. Później poszedłem, żebym nie skłamał, chyba na hotelarstwo. Złożyłem papiery, nigdy tam nie byłem. Dalej złożyłem papiery i byłem nawet na paru zajęciach na politologii wirtualnej, kursie głównie przez internet. Mogłem pominąć jakiś kierunek, ale skończyło się chyba na sześciu.

                                                                                                                                   Rozmawiał Michał Machel

poniedziałek, 8 lipca 2013

Drekoty - Persentyna (2012)

Opaczność na raucie

Drekoty „Persentyna” (Thin Man Records, 2012)
Ocena: 8/ 10 

 Długo zabierałem się za tę płytę, baardzo długo, bo i za nią nie można chwycić ot tak po prostu i napisać parę słów. To tak jakby próbowało się coś całkowicie nieokreślonego przedstawić w jeden wyraźny sposób. Wtedy to płyta Drekotów byłaby tylko rozmytym obrazem przeróżnych dźwięków. Podczas gdy pędzel trzech drekotowych panien nie tyle co nakreśla nam klucz do odczytania tej płyty, co w podpis na dole obrazu wmalowuje kocie oko znacząco mrugające, żeby odebrać „Persentynę” niejednoznacznie. Tak żeby odbiorca pokazał wyciągnięty język poważniejszym sąsiednim obrazom o pewniejszym, bardziej jednoznacznym wydźwięku.
Mógłbym spróbować wysilić się na mniej lub bardziej abstrakcyjne opisy utworów czy całej płyty, ale zamieniłoby to spacer przez niespokojny wyciem wiatru i zacinającym deszczem las na wędrówkę całkowicie spokojną łąką. Muzyka Drekotów jest wystarczająco pobudzająca wyobraźnię i cokolwiek śmiesznie wygląda przy niej próba wyrażenia jej obrazem. Co zresztą widać powyżej.
Za tą trudną do sklasyfikowania płytą stoi Ola Rzepka, inicjatorka całego projektu grająca prędzej w Pogodnie czy Alte Zachen. To  perkusistka, chociaż także z inklinacjami ku śpiewowi, przed czym wzbraniała się, ale w końcu słusznie uległa. Rzepka swego czasu resetowała się na imprezach techno w katowickim Mega Clubie, co może jakoś tłumaczyć dziwne dźwiękowe połączenia na „Persentynie”… w każdym razie ta Rzepka zaprosiła do współpracy Magdę Turłaj znaną z Kawałka Kulki i nieco później, po dość długich poszukiwaniach (niedziwne, skoro w głowie kołatały jej tak nietypowe dźwięki), Zosz Chabierę. W produkcji Oli Rzepce pomagał Kuba Łuka. Masteringiem zaś zajął się sam Marcin Bors. To tyle, jeśli chodzi o sprawców płyty, w której udało się połączyć punkową duszę dziewczyn z brzmieniem syntezatorów. Sposób na promocję Rzepka też miała niezły, bo dołączyła się w roli supportu m. in. do koncertującej Julii Marcell, dzięki czemu poznałem Drekoty.
Album, który wyszedł swoją drogą w moje urodziny, zaczyna niepokojący „Listopad” . Tutaj perkusja z elektroniką brzmi całkiem harmonijnie. Jednak tekst piosenki, podobnie jak w innych utworach, jest nastawiony na przeżywanie chwili, dając wielkie możliwości różnorakiej jego interpretacji albo, co bardziej prawdopodobne, jej braku. Nie jest to konieczne, bo mają one zdaje się punktowo kierować wyobraźnię na coraz to nowe skojarzenia. Kwintesencją „Persentyny” jest „Parestezja”, czyli czucie opaczne. Już sam tytuł piosenki pomaga w odbiorze płyty. Dźwięki mrowią nas, szybko zmieniają temperaturę, powodują drętwienie. A to wszystko powodowane ma być, jak mówi definicja parestezji, zaburzeniami psychicznymi. Mogą je wzmagać teksty typu „nieprzesadnie słońce świeci, niedopałek na chodniku”, zalatujące majakami. Dalej utwierdza nas w skrajnych obrazach, które przynosi płyta, nieznośne skrzypienie złączone z pianinem i lekką perkusją w „Skrzypię”, która zdaje się formować przez wybijanie rytmu kolejne wyśpiewywane słowa. Takie mam wrażenie przynajmniej. Nieźle, zaburzenia i mnie się już tykają chyba. „Raut”, totalnie antyrautowy w brzmieniu, coraz bardziej przypomina spacer obłąkanego „banity” ze świata normalnych ludzi. Taki bal w akompaniamencie miarowego uderzania klawiszy pianina. Szamotanina dźwięków przynosi jakieś pęki kluczy. Coraz lepiej ze mną, klucze w ciemnym pomieszczeniu zamykają mi przestrzeń. Dobrze, że szybko otwiera ją „Masłem”.
O niejednorodności płyty świadczy właśnie płynne przejście z lekka psychodelicznych klimatów do wspomnianego „Masłem” czy elektronicznego „Tramwaju”, który przynosi na myśl stare gry wideo. Potwierdzone to zostaje zresztą w teledysku, w którym Kazik wtrąca swoje 12 groszy. Dalszym potwierdzeniem planowanej niekonsekwencji jest spokojniejsze, dość melodyjne, zaburzone tylko głosem jakby z tła,  „Za”. To tylko pozór jednak, bo jeszcze w tym kawałku pojawiają się krzyki, które znów jakby przynosiły wykrzywione perkusyjno – syntezatorowe dźwięki. Instrumentalne „Continuum” przywraca spokój, już mniej zakłócany w „Planie B”, no chyba że frazą „lubię mieć scyzoryk w torebce”. Wędrówkę przez „Persentynę” łagodzi przyjemny, domowy wręcz melodycznie „Powrót”, wkładający „głowę w kieszeń”. Kończący „Szary” uspokaja i kładzie spać dzwonkami utrudzonego słuchacza. Zasypia on jednak paradoksalnie szybko i dobrze, choć Drekoty nie byłyby sobą, gdyby nie rozstroiły tego elektroniką na końcu utworu.
Wypracowany przez dziewczyny styl może odpychać, wywoływać wrażenie przypadkowości. Jednak jest ona wprowadzana całkiem świadomie. Pomysł na obmyśloną przypadkowość Ola Rzepka miała zatem genialny. Na początku także mi album wydawał się trochę pozlepiany, jednak po dokładnym wsłuchaniu się można było zobaczyć punkty styczne poszczególnych piosenek. Bo już o ściśle określonym wydźwięku płyty nie można mówić. I o to zdaje się chodziło Drekotom – stworzyć muzyczną szafę na różną pogodę. Przyczepiłbym się tylko do braku jednego lub dwóch od razu wpadających do głowy kawałków, chyba jednak możliwych do stworzenia, nawet w „drekotowej” zaburzonej konwencji.
Tak więc, zdaje się niespójną całość, można było poprowadzić różnymi doświadczeniami jak urojenie, choroba psychiczna czy wyszumienie się jak w „Tramwaju”, przez uspokojenie się, żeby na końcu móc popaść w niezakłócony sen. Te doświadczenia, jeśli chodzi o wywołane skojarzenia, tworzą dość pasujące do siebie części „Persentyny”. Jednak dość to wszystko niełatwe w odbiorze i być może, a nawet bardzo mocno możliwe, że wszystkie wrażenia opisane wyżej mogą autorki płyty bardzo zdziwić. Jednak ja już się żadnym dźwiękiem od Drekotów nie zdziwię…?

                                                                                                                                            Michał Machel
  
P. S. Autor przeprasza za objętość recenzji jak i za oszukanie czytelnika – otóż miał nie posiłkować się mentalnymi obrazami, co mu ostatecznie nie wyszło. Jednak ma usprawiedliwienie, to wina „Persentyny”.