piątek, 31 sierpnia 2012

The Beach Boys - That's Why God Made The Radio (2012)



 The Beach Old Boys

THE BEACH BOYS "THAT'S WHY GOD MADE THE RADIO"
(Capitol, 2012)
OCENA: 5/10

The Beach Boys w zestawieniach najważniejszych wykonawców w historii muzyki popularnej lądują zazwyczaj „na pudle”. Najważniejszy album grupy dowodzonej od 51 lat (!) przez Briana Wilsona, Pet Sounds, triumfuje w wielu rankingach najlepszych płyt w dziejach (choćby w zestawieniach „New Musical Express” i „Mojo”). Po szesnastu latach fonograficznego milczenia giganci popu wracają z nową płytą. I jakoś nie widzę eksplozji entuzjazmu. O Polsce szkoda gadać - singiel z albumu, tytułowy That’s Wy God Made The Radio (ładny, ale brzmiący, jakby czas stanął w miejscu w okolicach 1965 roku) nawet nie wszedł do poczekalni listy radiowej Trójki – ale na świecie też nie ma rewelacji. Trzecie miejsce na liście płyt w Ameryce to najlepszy ich wynik od 1974, z drugiej strony jednak jak na tak oczekiwany album to średni wynik. No właśnie – czy na pewno aż tak oczekiwanym? Czy świat potrzebuje dziś The Beach Boys?
Starych płyt Plażowych Chłopców – bez wątpienia tak. Ciągle pozostają niewyczerpanym źródłem inspiracji dla artystów pop (moim zdaniem zwłaszcza tego ze słówkiem „indie”). Ale nowych, które brzmią dokładnie tak samo jak przed laty? Muzycy o statusie Briana Wilsona często starają się uciekać od tego, co robili kiedyś, chcąc udowodnić swoją artystyczną wszechstronność. Tymczasem na nowej płycie The Beach Boys dostajemy dosłownie wszystko, z czym nam się ta nazwa kojarzy. Mistrzowskie harmonie wokalne, znak rozpoznawczy grupy? Oczywiście w każdej piosence, a najefektowniej wypadają w The Private Life Of Bill And Sue. Utwór ze skromnym instrumentarium, to właśnie dopracowane do perfekcji harmonie „niosą” piosenkę. Urocze retro-ballady? Niech będzie Pacific Coast Highway, z ślicznym akompaniamentem fortepianu i smyków. Beztroskie kawałki ze słowami „wakacje”, „ocean” i „plaża” w tytułach? A jakże – jest Spring Vacation, w którym padają nawet magiczne słowa „good vibration”, ale o mocy dawnego przeboju nie ma mowy, a refren wypada niestety bardzo banalnie. Daybreak Over the Ocean, jedyna kompozycja Mike’a Love na płycie, to niestety kompletna porażka – przesłodzona, z sentymentalną gitarą akustyczną i akordeonem, lepiej sprawdziłby się na polskim prowincjonalnym dancingu, niż w klubie na kalifornijskiej plaży. W Beaches In Mind Beach Boys na chwilę odchodzą od klimatu lat sześćdziesiątych (zbliżając się do swoich dokonań z lat 80.) i brzmią zdecydowanie bardziej rockowo, niż w reszcie piosenek. Trochę bardziej współcześnie wypada również Isn't It Time – takich harmonii wokalnych już nie uświadczysz, ale i tak utwór może z powodzeniem konkurować na listach z dziełami indiepopowych gówniarzy. Raczej nie ma na to szans zamykający album, pomyślany najwyraźniej jako opus magnum płyty Summer’s Gone. Najdłuższa na płycie (ale i tak trwa tylko 4:41), cudowna ballada, pierwotnie pomyślana przez Wilsona jako zamknięcie ostatniego albumu zespołu. Niewątpliwie najmocniejszy punkt tej nierównej płyty.
Płyty, która z pewnością zachwyci najbardziej ortodoksyjnych fanów zespołu. Ale czy na pewno warto takie płyty tworzyć? Jeśli The Beach Boys robią na nich dokładnie to samo, co ponad czterdzieści lat temu? Czy sens jest sięgać po Radio, skoro można wybrać The Beach Boys Today, Pet Sounds, Surf’s Up, a nawet wydaną niedawno archiwalną SMiLE? Nie wiem i nie umiem odpowiedzieć.
Maciej Koprowicz
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz