The Beach Old Boys
THE BEACH BOYS "THAT'S WHY GOD MADE THE RADIO"
(Capitol, 2012)
OCENA: 5/10
The Beach Boys w zestawieniach
najważniejszych wykonawców w historii muzyki popularnej lądują zazwyczaj „na
pudle”. Najważniejszy album grupy dowodzonej od 51 lat (!) przez Briana
Wilsona, Pet Sounds, triumfuje w
wielu rankingach najlepszych płyt w dziejach (choćby w zestawieniach „New
Musical Express” i „Mojo”). Po szesnastu latach fonograficznego milczenia
giganci popu wracają z nową płytą. I jakoś nie widzę eksplozji entuzjazmu. O
Polsce szkoda gadać - singiel z albumu, tytułowy That’s Wy God Made The Radio (ładny, ale brzmiący, jakby czas
stanął w miejscu w okolicach 1965 roku) nawet nie wszedł do poczekalni listy
radiowej Trójki – ale na świecie też nie ma rewelacji. Trzecie miejsce na
liście płyt w Ameryce to najlepszy ich wynik od 1974, z drugiej strony jednak
jak na tak oczekiwany album to średni wynik. No właśnie – czy na pewno aż tak
oczekiwanym? Czy świat potrzebuje dziś The Beach Boys?
Starych płyt Plażowych Chłopców – bez
wątpienia tak. Ciągle pozostają niewyczerpanym źródłem inspiracji dla artystów
pop (moim zdaniem zwłaszcza tego ze słówkiem „indie”). Ale nowych, które brzmią
dokładnie tak samo jak przed laty? Muzycy o statusie Briana Wilsona często
starają się uciekać od tego, co robili kiedyś, chcąc udowodnić swoją
artystyczną wszechstronność. Tymczasem na nowej płycie The Beach Boys dostajemy
dosłownie wszystko, z czym nam się ta nazwa kojarzy. Mistrzowskie harmonie
wokalne, znak rozpoznawczy grupy? Oczywiście w każdej piosence, a
najefektowniej wypadają w The Private
Life Of Bill And Sue. Utwór ze skromnym instrumentarium, to właśnie
dopracowane do perfekcji harmonie „niosą” piosenkę. Urocze retro-ballady? Niech
będzie Pacific Coast Highway, z
ślicznym akompaniamentem fortepianu i smyków. Beztroskie kawałki ze słowami
„wakacje”, „ocean” i „plaża” w tytułach? A jakże – jest Spring Vacation, w którym padają nawet magiczne słowa „good
vibration”, ale o mocy dawnego przeboju nie ma mowy, a refren wypada niestety
bardzo banalnie. Daybreak Over the Ocean,
jedyna kompozycja Mike’a Love na płycie, to niestety kompletna porażka –
przesłodzona, z sentymentalną gitarą akustyczną i akordeonem, lepiej
sprawdziłby się na polskim prowincjonalnym dancingu, niż w klubie na
kalifornijskiej plaży. W Beaches In Mind Beach
Boys na chwilę odchodzą od klimatu lat sześćdziesiątych (zbliżając się do
swoich dokonań z lat 80.) i brzmią zdecydowanie bardziej rockowo, niż w reszcie
piosenek. Trochę bardziej współcześnie wypada również Isn't It Time – takich harmonii wokalnych już nie uświadczysz, ale
i tak utwór może z powodzeniem konkurować na listach z dziełami indiepopowych
gówniarzy. Raczej nie ma na to szans zamykający album, pomyślany najwyraźniej
jako opus magnum płyty Summer’s Gone. Najdłuższa
na płycie (ale i tak trwa tylko 4:41), cudowna ballada, pierwotnie pomyślana
przez Wilsona jako zamknięcie ostatniego albumu zespołu. Niewątpliwie
najmocniejszy punkt tej nierównej płyty.
Płyty, która z pewnością zachwyci najbardziej
ortodoksyjnych fanów zespołu. Ale czy na pewno warto takie płyty tworzyć? Jeśli
The Beach Boys robią na nich dokładnie to samo, co ponad czterdzieści lat temu?
Czy sens jest sięgać po Radio, skoro
można wybrać The Beach Boys Today, Pet
Sounds, Surf’s Up, a nawet wydaną niedawno archiwalną SMiLE? Nie wiem i nie umiem odpowiedzieć.
Maciej Koprowicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz