JOSS STONE "SOUL SESSIONS. VOLUME 2" (Stone’d / S – Curve, 2012)
Ocena:
8,5/
10
Znowu
wróciła… do znanego i sprawdzonego konceptu. Joss postanowiła odświeżyć soulowe
sesje. W ten sposób powstał album nagrany we współpracy z Clayton’em Ivey,
Ernie Isly znanej z grupy The Isley Brothers, Delbert McClinton oraz Betty
Wright, która pomagała przy krążku Stone sygnowanym numerem 1. Zajęli się oni
instrumentarium płyty. Sama artystka bawiła się świetnie przy tworzeniu
coverowego dzieła, co słychać wyraźnie. Brytyjka sięgnęła po numery m. in. The Rolling Stones,
Broken Bells, Sylvii.
Świeżość i zapał artystki słychać od pierwszych
numerów, choć Joss dozuje doznania nie tyle oszczędnie, co umiejętnie. Album
jest zróżnicowany. Słyszymy elementy jazzowe, klasycznie soulowe, a to wszystko
ubarwione raz aksamitnym, raz zadziornym głosem. Zaczyna się gitarowym „I Got The…”, w którym pojawiają się
sygnalizowana na „LP 1”dojrzałość z dawną energicznością. No i te dźwięki
syntezatora, które jeszcze pojawią się parę razy choćby w „I Don’t Wanna Be
with Nobody” i „Teardrops”. Są one czymś charakterystycznym dla płyty. Wokal
Joss, mimo że wręcz nienaganny na poprzednich płytach, brzmi jakby głębiej i
bardziej przekonująco. „The High Road” jest żywym dowodem na to. Podskórnie
czuć jakąś niezwykłość okraszona gitarą, perkusją i klawiszowym brzmieniem.
Wcześniej jednak jest „The Love We Had” łączące delikatność (zwłaszcza
wyciszająca, miękka końcówka) i energetyczność. Chórki zazębiają się z podniesionym
głosem Joss zarazem podkreślając fakt, że Joss jest w najlepszej formie
wokalnej w karierze. Pod tym względem zgadzam się z krytykami twierdzącymi, że ostatni
album zbliża się najbardziej z całego dorobku Stone do skali jej możliwości.
Jednakże całościowo nie traktowałbym kompilacji tych kompozycji jako
najlepszych w jej karierze. Wracając do zawartości albumu, perełką jest „Pillow
Talk”, którym Joss może ukołysać do snu, w którym rzeczywistość zlewa się z tym
drugim przyjemniejszym stanem. Kończącym „Then You Can Tell Me Goodbye” panna
Stone żegna się szemrzącą gitarą i skrzypcami ze słuchaczem wersji nie-deluxe.
Na tej drugiej, która ze standardową wersją liczy 15 utworów, warto wyróżnić „One
Love In My Lifetime”. Tym utworem utwierdziła mnie Brytyjka, że jest na
najlepszej drodze do stworzenia najlepszego albumu w życiu, tym razem już w
całości autorskiego. „Soul Sessions Vol. 2” jest takim tortem na zamówienie z
bardzo dużą wisienką, jednakże chciałoby się wrócić do wyrobów własnych, które
Joss sporządzałaby już w jej własnej cukierni.
Michał Machel
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz