poniedziałek, 29 października 2012

Joss Stone - Soul Sessions. Volume 2 (2012)

Powrót do przeszłości

JOSS STONE "SOUL SESSIONS. VOLUME 2" (Stone’d / S – Curve, 2012)
Ocena: 8,5/ 10

                                                          
            Znowu wróciła… do znanego i sprawdzonego konceptu. Joss postanowiła odświeżyć soulowe sesje. W ten sposób powstał album nagrany we współpracy z Clayton’em Ivey, Ernie Isly znanej z grupy The Isley Brothers, Delbert McClinton oraz Betty Wright, która pomagała przy krążku Stone sygnowanym numerem 1. Zajęli się oni instrumentarium płyty. Sama artystka bawiła się świetnie przy tworzeniu coverowego dzieła, co słychać wyraźnie. Brytyjka sięgnęła po numery m. in. The Rolling Stones, Broken Bells, Sylvii.
Świeżość i zapał artystki słychać od pierwszych numerów, choć Joss dozuje doznania nie tyle oszczędnie, co umiejętnie. Album jest zróżnicowany. Słyszymy elementy jazzowe, klasycznie soulowe, a to wszystko ubarwione raz aksamitnym, raz zadziornym głosem. Zaczyna się gitarowym  „I Got The…”, w którym pojawiają się sygnalizowana na „LP 1”dojrzałość z dawną energicznością. No i te dźwięki syntezatora, które jeszcze pojawią się parę razy choćby w „I Don’t Wanna Be with Nobody” i „Teardrops”. Są one czymś charakterystycznym dla płyty. Wokal Joss, mimo że wręcz nienaganny na poprzednich płytach, brzmi jakby głębiej i bardziej przekonująco. „The High Road” jest żywym dowodem na to. Podskórnie czuć jakąś niezwykłość okraszona gitarą, perkusją i klawiszowym brzmieniem. Wcześniej jednak jest „The Love We Had” łączące delikatność (zwłaszcza wyciszająca, miękka końcówka) i energetyczność. Chórki zazębiają się z podniesionym głosem Joss zarazem podkreślając fakt, że Joss jest w najlepszej formie wokalnej w karierze. Pod tym względem zgadzam się z krytykami twierdzącymi, że ostatni album zbliża się najbardziej z całego dorobku Stone do skali jej możliwości. Jednakże całościowo nie traktowałbym kompilacji tych kompozycji jako najlepszych w jej karierze. Wracając do zawartości albumu, perełką jest „Pillow Talk”, którym Joss może ukołysać do snu, w którym rzeczywistość zlewa się z tym drugim przyjemniejszym stanem. Kończącym „Then You Can Tell Me Goodbye” panna Stone żegna się szemrzącą gitarą i skrzypcami ze słuchaczem wersji nie-deluxe. Na tej drugiej, która ze standardową wersją liczy 15 utworów, warto wyróżnić „One Love In My Lifetime”. Tym utworem utwierdziła mnie Brytyjka, że jest na najlepszej drodze do stworzenia najlepszego albumu w życiu, tym razem już w całości autorskiego. „Soul Sessions Vol. 2” jest takim tortem na zamówienie z bardzo dużą wisienką, jednakże chciałoby się wrócić do wyrobów własnych, które Joss sporządzałaby już w jej własnej cukierni. 
                                                                                                                                          Michał Machel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz