Joss już nie z tęczy
JOSS STONE "LP 1" (Stone'd, 2011)
Ocena: 6 / 10
Pierwszy album Joss Stone. Pierwszy, który ukazał
się w należącej do artystki wytwórni Stone’d. Nie trzeba chyba większego
wyjaśnienia tytułu płyty. Dodajmy tylko, że jest to w sumie piąta płyta
księżniczki brytyjskiego soul. Na miano królowej jest jeszcze za wcześnie ze
względu na młody wiek jak i na dokonania artystki. Jednak przed 24-letnią Joss
jeszcze dużo czasu. Na razie niech ten tytuł należy do Amy. W końcu
intensywniej spędziła żywot, a na razie pewnie i dorobek też zacniejszy,
przynajmniej w powszechnej opinii.
Przejdźmy do samej płyty. Nagrywana przez 6 dni
wespół z Davem Stewartem z Eurythmics. Jak powiedziała Joss standard jest dla
niej wrogiem, jednak nie do końca udało się go uniknąć. Studio w Nashville
przyczyniło się zapewne do klasycznego brzmienia całości. Często pojawia się
gitara, momentami dobrze, że tak się dzieje („Last one to know”), momentami źle
(„Somehow”- swoją drogą są lepsze kawałki na singiel). Zasłania ona zbyt często
genialny, wysoki wokal Brytyjki, który powinien być w pełni wyeksponowany.
Początek jest zwyczajnie niedobry, tytuł „Newborn” jest nieco mylący.
Wokalistkę stać na o wiele żywiej brzmiące wykonania. „Karma” wyrywa z
odrętwienia, Stone drapieżnie daje znać adresatowi tekstu kim stał się dla niej.
Niewyszarpana, z wyczuciem zaśpiewana staje się jaśniejszym punktem albumu. Potem następuje luźniejszy przerywnik
przypominający lekkością, ale niestety tylko trochę, poprzednie 2 płyty.
Brakuje śmiechu Joss takiego jak w chociażby „Tell me ‘bout it”. Kłuje trochę w
uszy powtarzane co i rusz „baby”, nie tak żywe, co kiedyś. Nie oczekuję, że
nowa płyta ma być podobna do dawniejszych, ale brak pewnych elementów takich
jak wspomniane szczególiki, czy też mała liczba wokaliz odbierają jej świeżość.
Do plusów „LP1” zaliczają się wolniejsze kawałki jak „Drive all night”, „Cry
myself to sleep”( jednak z miłym dla ucha pazurem pod koniec). Końcówka albumu
rozmywa się i psuje dobre wrażenie wywarte środkiem płyty. Ogólne odczucie po
wysłuchaniu albumu jest takie, iż Stone stała się bardziej wyważona muzycznie.
Sprawia też wrażenie, że szuka ukojenia. Teksty są oczywiście dojrzałe
emocjonalnie. W tym poszukiwaniu artystka jest bardzo świadoma. Stąd takie, a
nie inne brzmienie albumu, na które utyskują krytycy tęskniący za dawną Joss,
nieco niesforną i mniej przewidywalną. Jakkolwiek większość piosenek sprawia
wrażenie, że już gdzieś się słyszało podobne, to „Cry myself…” i „Last one…”
wpadają do ucha. Wokalnie oczywiście Brytyjka jest jak zawsze bezbłędna, ale to
wszyscy wiedzą. Do najlepszego w
dorobku
„Colour me free” brakuje dużo, ale płyty da się słuchać, chociaż uśmiech
na ustach mógłby być większy. I na koniec o okładce. Intrygująca i
rodząca parę
interpretacji. No i paradoksalnie podobna do okładki czwartej płyty.
Michał Machel
Michał Machel
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz