piątek, 15 marca 2013

Pure Love - Anthems (2013)


Ucieczka spod szubienicy

PURE LOVE "ANTHEMS"
(Vertigo/Mercury, 2012)
OCENA: 6/10






Truizmem będzie stwierdzenie, że muzycy na starość łagodnieją. W takim razie Frank Carter, wokalista grupy Pure Love starzeje się w tempie wprost dramatycznym. Siedem lat temu (jak to było dawno!) dał się poznać jako frontman najbardziej wściekłej grupy punkrockowej Wielkiej Brytanii. Debiut grupy Gallows, Orchestra Of Wolves  był muzycznym blitzkriegiem w którym nie bierze się jeńców, dzięki któremu ten i ów dziennikarz zaczął marzyć sobie o rewolucji w biznesie muzycznym na nirvanowską miarę. Wiecznie sfrustrowanych brytyjskich panczurów nie zawiodła również druga płyta, Grey Britain. Ale koncertowe i albumowe seanse nienawiści znudziły Franka, który postanowił opuścić zespół o wdzięcznej nazwie Szubienica i założyć zespół, który - licząc z pewnością na wzbudzenie kontrowersji -nazwał Czystą Miłością.
No dobra, Carter nie zamienił się w Coldplay ani Keane. Pure Love potrafią niekiedy fajnie przyłoić gitarami, ale nie zostało wiele z dźwiękowego blitzkriegu dawnej formacji lidera. Kiedy grupa brzmi nieco ostrzej, można zakwalifikować jej utwory do punka – ale koniecznie z przedrostkiem „pop”. Weźmy Bury My Bones z fajnym, energetycznym riffem, ale i z zaśpiewam jeeee, który z pewnością wzbudzi gęsią skórkę obrzydzenia u fanów Gallows. Utwór z powodzeniem mógłby znaleźć się na którejś z płyt niedawno wydanej trylogii Green Day. Generalnie Pure Love stara się odnaleźć raczej na scenie indie niż punkowej, czego dowodem dwa jawne hołdy dla legend gitarowego popu – Heavy Kind Of Chain, jednoznacznie kojarzący się z R.E.M. ery Out Of Time (te gitary!), czy żwawy Handsome Devils Club – tytuł nie pozostawia wątpliwości, że ktoś tu ostatnio słuchał The Smiths. Moim zdaniem Pure Love najbliżej jednak do Manic Street Preachers – z hitami walijskiej grupy kojarzą się She (Makes the Devil Run Through Me) i Scared to Death. Zresztą Carter przypomina wokalnie na tej płycie Jamesa Deana Bradfielda. No właśnie – „rzygający”, brudny do granic przyzwoitości wokal z czasów Gallows to odległa przeszłość. Nie da się z nim podbić list przebojów, a najwyraźniej taki cel przyświeca Pure Love.
Cel ten zrealizować można jednak, jeśli ma się na płycie prawdziwe „killery”. Ale na Anthems brakuje jednak materiału na wielkie hity. Najbardziej naturalnie przebojowy wydaje się być clashowaty Riot Song z megachwytliwym okrzykiem ło-o-o. Pozostałe kawałki są przyjemne, ale nie pozostają w pamięci na dłużej. Na pewno hymnami indie nie zostaną. Ale zapoznać się bez bólu można. Oczywiście, jeśli nie jest się fanem Gallows – ci powinni omijać album szerokim łukiem.


Maciej Koprowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz